Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(14)


poprzedni rozdział

* * * * *

     Czuję, że nie wytrzymam i od razu teraz przytoczę niebywałą opowieść, którą jak najbardziej i z całym przekonaniem mogę zatytułować - "Moja wielka ucieczka".

    Mam pewne skrupuły, aby ją opowiedzieć w tej chwili, gdyż ta historia wybiega w przyszłość o całe dziesięć miesięcy. Ale to chyba nie szkodzi, widuje się w literackich relacjach nie takie cuda, a nie ukryję też przed tobą faktu, że do tej samej kliniki byłam zmuszona powrócić jeszcze raz.

    A "Wielka ucieczka" jest bardzo na temat. Też absurdalny reżim, kompletna ignorancja wobec dosyć szczególnej, wręcz wyjątkowej, sytuacji pacjenta, piętrzące się bezwzględne administracyjne wymogi i kruczki, poczucie zagrożenia i bezsilności. Tak więc wypisz wymaluj to samo.

    I oczywiście, że to samo. Bo jakby inaczej? Ta sama klinika na wyspie, ta sama pacjentka ponownie poturbowana chorobą, która nie chce łatwo ustąpić i tylko czas, który przeminął, odwróciwszy kolejną kartę życia.

    Mam jeszcze jedną rację, aby historię, która ma się wydarzyć dopiero za jakiś czas, ująć w słowa przy tej okazji już teraz. Jest to prawdziwa perełka w moich wspomnieniach i szkoda by mi było ją pominąć. Za to same wspomnienia z tych lat są dla mnie w sumie bardzo przykre i trudne, nie sądzę więc, abym jeszcze kiedykolwiek poza tymi kartkami zapragnęła do nich powrócić.

    Umawiamy się zatem, że przesunęliśmy się w czasie. Mamy lato, sierpień... Klaps.

    Żar się z nieba leje, duszno jak cholera. Jestem już w klinice trzeci tydzień. Wypada poniedziałek. Drugi dzień, jak jestem już wolna od uprzykrzonej cure.

    Zrobiłam kilka spacerowych rundek wokół ośrodka i siadłam sobie przy popołudniowej kawie, aby podumać. Przywołuję na pamięć wydarzenia, które się przyczyniły, że znalazłam się w tej klinice ponownie. Aż trudno uwierzyć, że tak się stało. Po opuszczeniu jej na jesieni zeszłego roku byłam przecież taka pełna jak najlepszych chęci i autentycznego zapału. Pomysłów na nowe, zdrowe już życie miałam doprawdy dziesiątki. Zresztą jeden lepszy od drugiego. Co z tego, jak wybrałam najgorszy. Postanowiłam podjąć pracę.

    Zresztą same motywy były słuszne i psychoterapeutycznie wspomagające. Pragnęłam zerwać z dotychczasową rutyną i monotonią mego codziennego życia, sprawdzić się jak inni na polu zawodowym, a przede wszystkim wyjść z domu i być nareszcie wśród ludzi.

    A jeszcze do tego praca w centrum Paryża, dla takiej prowincjonalnej gęsi jak ja, już samo to było atrakcją nie lada. Trzygwiazdkowy hotel, etat pokojówki z sześciomiesięcznym kontraktem. To wcale nieźle jak na początek dla emigranta, biorąc pod uwagę tutejszy rynek pracy.

    Natomiast fakt, że miało to być zajęcie wobec mojego dyplomowanego zawodu z Polski niezbyt ambitne, zaledwie fizyczne, nie miał dla mnie większego znaczenia. Wierzyłam, że z każdej pracy można wyciągnąć satysfakcję i zadowolenie, jeśli się tylko chce. Poza tym co innego kraj, a co innego bezwzględne ograniczenia życia na emigracji. O pracę jest tu bardzo ciężko, moje trudności językowe spowodowane między innymi brakiem kontaktu z ludźmi były niestety dość duże, na zaczepienie się w swym zawodzie miałam jeszcze wtedy naprawdę niewielkie szanse.

    I tak się zaczęła moja awantura z pracą na Zachodzie. Żeby się za długo nie rozwodzić, od razu podsumuję. Było to kompletne fiasko, niewypał i klops.

    Mądry Polak po szkodzie. Teraz widzę, że sama nazwa hotelu - "Apocalypse" powinna mnie ostrzec i zawrócić z ryzykownej drogi. Ale gdzie tam, pełna brawury i niepomna przestróg rzuciłam się w to nowe doświadczenie, aby poznać na własnej skórze jak to jest.

    Ale do rzeczy. Najpierw patroni. Francuskie małżeństwo \redniej klasy. Kiedy opisuję ich innym, pełna zresztą uzasadnionego oburzenia, wszyscy orzekają, że nie opowiadam żadnych rewelacji, gdyż są to patroni jak najbardziej typowi. Po prostu patroni.

    Tylko skąd ja mogłam wiedzieć, biedna sierota, nigdy dotąd nie pracując, jak wygląda typowy francuski patron? Zresztą dla mnie jest wprost nie do przyjęcia, że takie nędzne kreatury można spotkać tu na każdym kroku i niemal w każdej pracy. To niemożliwe, aby był to szablon i schemat ogólnie odbity? Jeśli jednak faktycznie tak jest, to cieszę się, że stamtąd uciekłam chociaż do tej trudnej do zniesienia kliniki i na pewno już nigdy próby podjęcia pracy nie powtórzę.

    Póki co przez kilka miesięcy miałam z nimi do czynienia, w kompletnym ogłupieniu pozwalając, aby się przyczyniali do nieuchronnego nawrotu depresji. A robili to ochoczo i z dużym przekonaniem, choć po prawdzie, nie wiedzieli przecież, że mają do czynienia z osobą słabą i nadwrażliwą. Tylko by ich to pewnie bardziej jeszcze rozjuszyło w ich despotycznych zapędach. Oni lubili słabych, a ja wiedząc o tym, z całych sił i z ogromnym zaparciem ukrywałam przed nimi swoje rozczarowanie, przykry szok oraz wątpliwości szybko przekształcające się w poczucie klęski.

    Sama nie wiem jak ich opisać, aby być bardziej przekonująca. Mogłabym użyć kilku epitetów zoologicznych, ale nie byłoby to zbyt oryginalne. Sięgnę już raczej do określeń popularnie przypisywanych różnym narodowościom. Sama narodowość francuska dla moich patronów nie wystarczy i tu uzasadnię.

    Są to Francuzi, a dyplomatyczni jak Anglicy, a regulaminowi jak Niemcy, a skrupulatni w ciułaniu grosza (czytaj chciwi) jak Szwajcarzy, sprytni jak Cyganie, inteligentni jak Belgowie, popędliwi, krzykliwi i wybuchowi jak Włosi, a pewni siebie i swoich racji jak, nie przymierzając, Rosjanie. Chyba starczy. Dobrze, że się tylko do Europy ograniczyłam, bo mogło być jeszcze gorzej.

    W każdym razie coś w tym sensie. Nigdy nie zadowoleni. Najmniejszego słowa zachęty, nie mówiąc już o pochwale. Zawsze tylko dąsy, ton iście patroński, nakazujący, wielkopański - proszę zrobić to, uważać na tamto. Szybko, dobrze i dużo, to jest ich dewiza. O każdego klienta walczą do upadłego. Za to irytują ich duże apetyty gości, żałują im na przykład małej dodatkowej porcji masła na śniadanie. Dać muszą, bo gość by się zraził, ale robią to z taką niechęcią, jakby ktoś z nich żyły wypruwał. Ale oszczędność, mimo że posunięta do przesady to jeszcze nic. Różne świństwa wyciągają ze zniesionego przez pokojówki śmietnika i jeśli to jest jabłko lub jogurt, to zjedzą, a trafi się napoczęte mydło, to się nim myją. A to już nie jest oszczędność, chociaż trudno mi nazwać po imieniu, czym takie zachowanie się właściwie jest.

    Kiedy jest ruch w interesie, moi patroni kręcą się z takim wigorem, nic tylko powiesz, jakby mieli zamontowany wiatrak w pupie. Tyle że przy tym robią niepotrzebną panikę. Prychają, sykają bez powodu, z góry zakładając, że zrobimy wszystko za późno i bez wątpienia źle. Najmniejszego zaufania do nikogo. Tu żona własnemu mężowi nie wierzy i zresztą vice versa. To co można mówić o zaufaniu do płatnego wyrobnika - potencjalnego szkodnika i nieuczciwca.

    Już dwukrotnie przymierzali się, aby mnie wyrzucić z pracy, a raczej nauczyć respektu, nastraszyć. Uświadamiali mi wtedy, jakie to ze mnie zero i nieudacznik. Wystarczyło im uwierzyć, by strzelić sobie z całym przekonaniem w łeb. Ale z ich strony była to tylko pokazówka, próba nerwów i manifestacja sił. Widząc, że narzucam na siebie kapotę, rzucając się ochoczo do drzwi, odwracali kota ogonem, wycofywali się na całym froncie. Tłumaczyli jeszcze bezczelnie swoje rozdrażnienie, bądź to przemęczeniem, kiedy byli goście, bądź niepokojem o kabzę, kiedy był w klienteli zastój. Musieli mimo wszystko dobrze wiedzieć, że znaleźć drugą taką uczciwą, solidną, a jednocześnie głupią, bo zbyt pokorną, nie będzie im tak łatwo.

    Poza patronami są jeszcze w "Apokalipsie" dwie moje koleżanki po fachu. Też niezłe numerantki. Jedna Algierka pełna kompleksów i żywej do bliźniego niechęci, druga dumna i bardzo pewna siebie Martynikanka.

    Oj dały mi się i one we znaki, szczególnie na początku przy wstępnych potyczkach weryfikujących - kto kogo? Było tu podkradanie napiwków, podrzucanie brudów, wieczne skargi do patronów. W sumie nic wielkiego, też podobno typowe, małe podgryzanki, drobne świństwa jak to zwykle w miejscu pracy.

    Ja jednak chyba faktycznie słabo jestem do życia przystosowana, bo jednak ciężko mi było z tą obłudą, złośliwością, nieraz wręcz zawiścią się pogodzić. Źle się czułam, nie pasowało mi i tyle.

    Dobrze chociaż, że zostałam przez los obdarzona pewną dozą inteligencji i opartego na "psychologicznym" podejściu do człowieka życiowego cwaniactwa. Tylko dzięki temu jakoś sobie z tymi hienami poradziłam. Pod koniec mojego eksperymentu z pracą zrobiły się z nas dobre kumpelki solidarne przeciwko obrzydłym patronom. I dobrze, że znalazłam na nie sposób, bo by mnie pewnie rozszarpały na strzępy. Nie będę się jednak rozwodzić nad konkretnymi posunięciami, na jakie się wobec nich zdecydowałam, bo mimo wszystko jest mi trochę wstyd.

    Tyle z grubsza o współpracownikach. Bo nad samą pracą nie ma co się rozczulać. Znaczny wysiłek fizyczny, który przy dobrej organizacji pracy można jeszcze było jakoś znieść.

    Niekiedy przy upale ponad trzydzieści stopni trzeba było zrobić tak zwany komplet, czyli dwadzieścia cztery pokoje. Zasuwając jak wariat, człowiek nie wiedział na jakim świecie żyje. Stawał się narzędziem, maszyną. Nieraz myślałam, że to jednak za dużo, że się nie jest w stanie takiej harówki wytrzymać. I znów się okazywało, że się myliłam, gdyż biegając przez osiem godzin jak w ukropie, kończyło się prawie na czas. Wszystko było tak akuratnie wykalkulowane, policzone.

    A po pracy pozostawał jeszcze przecież dom - dzieci i te moje gary, pranie, prasowanie. Do fizycznego zmęczenia pracą w hotelu, do męczących dojazdów i wczesnego wstawania musiałam, bo nikt mi przecież dotychczasowych obowiązków nie ujął, dorzucić jeszcze to.

    Do tego mój małżonek zdecydowanie nie aprobował tej mojej próby usamodzielnienia się poprzez aktywne włączenie się w świat pracy. W związku z tym, chociaż do tej pory zawsze trochę mi w domowych pracach pomagał, teraz odciął się od wszystkiego, niekiedy nawet utrudniał na zasadzie - chciałaś, to masz.

    Teraz wiem, że to się musiało źle skończyć. Inaczej po prostu nie mogło. Wzięłam na siebie zdecydowanie za dużo. To było jasne jak słońce.

    Ale ambicja nie pozwalała mi z tak przecież entuzjastycznie podjętej inicjatywy zbyt szybko i bez walki się wycofać. Czułam się też, jak kto głupi, zobowiązana podpisanym kontraktem. Będąc też jednocześnie fizycznie zmęczona, a psychicznie coraz bardziej zdeprymowana, chyba nie za bardzo nawet zdawałam sobie sprawę do czego się nieuchronnie doprowadzam. Ale wrócę jeszcze na chwilę do hotelu.

    Bywało, że w "Apokalipsie" nie było nic do roboty. I wtedy było najgorzej. Przy takich przestojach rozdrażnieni patroni stawali się jeszcze bardziej wymagający i dokuczliwi. Gdy mieli komplet gości, z niemal matczyną troską wmuszali w nas przewidziane przed pracą nasze śniadanie. Kiedy pracy nie było stawałyśmy się darmozjadami, wrogo patrzyli na każdy spożyty przez nas kęs. Było to okropne i upokarzające. Sama nie wiem, jak wytrzymałam to tak długo.

    A już najgorsza ze wszystkiego była sama panująca w hotelu atmosfera. Zawsze naładowana i grzmiąca jak przed burzą. Już same wybuchy były łatwiejsze do zniesienia, niż to ciągłe napięcie, zagrożenie, które z dnia na dzień coraz bardziej zaczynało mi się dawać we znaki.

    Kiedy patronka deptała mi po piętach, stała za moimi plecami, patrzyła mi na ręce i z sykiem zranionej kobry ostrzegała - Uważajcie, na miłość boską! Wy to za chwilę wylejecie, zepsujecie, upuścicie! - moje ręce zaczynały chodzić jak w febrze i faktycznie bliska byłam, aby wylewać, psuć i upuszczać.

    Tylko kiedy pracowałam sama w pokojach było trochę łatwiej. Ale to już przestało wystarczać. Męczyłam się okropnie i czułam coraz gorzej. Już nie tylko praca, najtrudniejsze stawało się teraz samo przełamanie się, aby tę pracę rozpocząć. Za każdym razem musiałam się mobilizować na nowo, aby rano do hotelu w ogóle wejść.

    Budziłam się dużo wcześniej niż trzeba, nie tylko, aby wzmocnić się kawą, lecz by także psychicznie się przysposobić. Jeszcze z początku, gdy nie zdawałam sobie sprawy, w co się wpakowałam, jakoś to szło. Jednak później z każdym dniem było coraz ciężej, wytworzyło się we mnie jawne psychofizyczne zaparcie. Uparte i dokuczliwe stawało co rano na mej drodze do pracy.

    Na ostatnim odcinku w drodze do hotelu musiałam wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy. Byłam przepełniona niechęcią, dosłownym lękiem. Czułam się znów zagrożona i bardzo nieszczęśliwa. Szłam też jak na ścięcie - jeden krok do przodu, a trzy w tył. Zdarzały mi się stany zamroczenia, bliskie utraty świadomości. Nie było co się więcej łudzić, to spazmofilia podnosiła swój drapieżny łeb.

    Aż wreszcie w sobotę przed dwoma tygodniami zdałam sobie nagle sprawę nie tylko z faktu, że moja wytrzymałość się wyczerpała i że nazajutrz za nic na świecie do pracy nie pójdę, ale także uprzytomniłam sobie, że jest ze mną znowu bardzo, bardzo źle.

    Znałam w końcu symptomy i doskonale zdawałam sobie sprawę, co mi jest. I jak zwykle depresja uderzała w najmniej odpowiednim momencie. Nasze rodzinne plany były od dawna ustalone. Dzieci wraz z ojcem właśnie nazajutrz miały się udać na wakacje do Polski, natomiast ja heroicznie zdecydowałam się zostać, by kontynuować podjęte obowiązki.

    I wtedy się okazało, że ja się już do niczego nie nadaję. Nie było mowy, żebym podjęła pracę, mój wyjazd do Polski wydawał się bardzo ryzykowny, natomiast pozostawienie mnie samej w tym stanie stanowiło realne niebezpieczeństwo. Nie było innego wyjścia, a poza tym bardzo potrzebowałam już pomocy. Jeszcze w sobotę późnym wieczorem mąż podwiózł mnie pod znajome wrota "mojej" kliniki. Z przyjęciem nie było problemu, znów przypadek wymagający natychmiastowej interwencji. Tak właśnie znalazłam się tu po raz wtóry.

    W związku z tą nieprzewidzianą okolicznością, wakacyjny wyjazd rodziny opóźnił się o jeden dzień. Mój mąż pozałatwiał wszystkie formalności, trzeba też mnie było jakoś wyposażyć w najpotrzebniejsze rzeczy. Miałam przecież pozostać zamknięta, na co najmniej miesiąc, a faktycznie nie wiadomo na jak długo, bez żadnej możliwości skontaktowania się z kimkolwiek. Teraz już dosłownie odcięta od świata i zupełnie sama. Znów trzeba będzie zaczynać od początku. Ale ty już to wszystko znasz.

* * * * *

    Miało być o "Wielkiej Wycieczce", a wyszło o hotelowych brudach. Słabo trzymam się podjętego tematu. Wystarczy nieopatrzne skojarzenie, przypadkowy pamięciowy ślad, by uczucia ruszyły jak lawina, nie bacząc na fabułę i koronne wątki.

    Już się poprawiam, wracamy do punktu wyjścia. Klinika po raz drugi. Sierpień.

    Leczenie przebiegało według sztampy. W porównaniu z pierwszym razem szło to wszystko jak z płatka. I tak nie mając innego wyjścia, nie buntowałam się, nie walczyłam, a nawet więcej, poddawałam się klinicznej terapii i z dziwną zachłannością.

    Przypominałam przesuszoną na popiół gąbkę, która doczekała się wreszcie ożywiającej kąpieli. Ja miałam swoje litry kroplówkowej mikstury. Ta pełna aprobata, uległość, a nawet pewna jakby wdzięczność były zaskoczeniem i dla lekarzy i dla mnie samej. Cały mój organizm reagował zupełnie tak, jakby był wykończony do ostatnich granic i teraz przyjmował wszystko, co pozwalało mu się wydźwignąć z widoczną ulgą wreszcie zaspokojonych potrzeb.

    Toteż i dochodziłam do siebie piorunem. Wydawało się wręcz nieprawdopodobne, że tak łatwo i szybko stanęłam na nogi. Odzyskiwałam swe siły z godziny na godzinę. Medycy z niedowierzeniem kręcili głowami. Ja po cichu przypuszczałam, że to nawet nie był nawrót depresji, tylko ostry rozstrój nerwowy, kompletne wyczerpanie. Najważniejsze, że zaledwie gdzieś po dziesięciu dniach byłam już w pełnej psycho- fizycznej formie.

    W miarę jak zbliżał się koniec mojej cure, w naturalny sposób zaczynał wyłaniać się problem przepustki, dnia wolnego i wreszcie wyjścia z kliniki na dobre. Cała ta procedura i terminarz.

    Biorąc pod uwagę moją doskonałą formę, lekarze nie widzieli przeszkód, abym wyszła do domu na pierwszy wolny dzień zaraz po skończonym cure. Zbliżało się jakieś święto , w każdym razie czerwona kartka w kalendarzu, a wypadające we wtorek.

    Cieszyłam się na ten dzień. Wprawdzie w domu nie było nikogo i czekały tam na mnie może jedynie domagające się podlania kwiatki, ale mimo wszystko chciało mi się tego przedsmaku wolności.

    Wszystko było pięknie dopóki lekarz zdecydowany na podpisanie mojej przepustki nieopatrznie się zreflektował, aby upewnić się co do administracyjnego uregulowania całej sprawy. Tu ścierpła na mnie skóra. Już ja dobrze wiedziałam, czym to grozi. Przeszłam już raz przecież ten cały papierkowo- finansowy magiel.

    Przeczucia miałam jak najgorsze. Miałam wrażenie, że wszyscy pokazują mnie palcami, a personel knuje jakiś podstęp. Burza wisiała w powietrzu. Pierwszy grom we mnie uderzył, gdy zaraz po obchodzie zostałam kategorycznie poproszona o niezwłoczne zwolnienie pokoju, który zajmuję i przeniesienie się do pokoju dwuosobowego na piętro, gdzie czeka już na mnie moja odtąd współlokatorka, bardzo miła i zupełnie niegroźna starsza pani.

    Już wiedziałam, że jest fatalnie. Czegoś takiego poprzednio nie było, cały siedmiotygodniowy pobyt spędziłam bez żadnych zastrzeżeń władz administracyjnych w swojej jednoosobowej izolatce. A tu taki afront. Wyrzucić chorą, no może nie na bruk, ale zawsze. Z duszą na ramieniu pobiegłam do urzędujących w klinicznym biurze i wielce ze mną zresztą zaprzyjaźnionych pań.

    Pani zaprzyjaźniona rwała sobie włosy z głowy. Taka była zszokowana i oburzona stanem rzeczy, że chwilami robiło mi się jej doprawdy żal. Bo też faktycznie stan rzeczy wydawał się opłakany. Okazało się, że absolutnie nic w związku z moim pobytem nie zostało uregulowane, co trzeba rozumieć, zapłacone. Tabula rasa, pusta szuflada, nie ma nawet, o zgrozo, niezbędnego czeku kaucji.

    Nie mogła dojść do siebie tak nieprzyjemnie zaskoczona pani urzędniczka, na której to głowie pozostawały przecież całe finanse tego zakładu. A tu się okazuje, że wskutek jakiegoś karygodnego niedopatrzenia, klinika nie chapnęła jeszcze ode mnie nawet złamanego franka. Nie tylko, że nie jest zapłacone na zapas, to i skonsumowane, jeśli tak można nazwać, dotąd usługi są jakby na kredyt. Tu się dowiedziałam, że jest to niedopuszczalne, wbrew ludzkiej przyzwoitości. Pani urzędniczka wyrzucała z siebie jak z cekaemu uzasadnione wyrzuty, po czym odwołała się do mnie, jako do osoby pracującej w hotelu z prowokacyjnym pytaniem, co się robi z gośćmi, którzy nie płacą.

    Próbowałam roztrzęsioną panią kwestorkę udobruchać. Widoczne było, że zaistniały problem ją przerasta. Starałam się naświetlić jak najspokojniej i detalicznie moją szczególną, wyjątkową wręcz sytuację. Opowiadałam, jak zostałam przyjęta w sobotę późnym wieczorem przez pełniącego zastępstwo lekarza, który zupełnie niezorientowany w tutejszej administracyjnej koniunkturze przyjął mnie, jak to się mówi, na gębę. Przypomniałam jej również, że w niedzielę biuro jest przecież nieczynne, a w poniedziałek mój mąż wyjechał w daleki świat. Poprosiłam ją, aby w związku z powyższym przestała się obawiać, że to z naszej strony wymigiwanie się od płacenia czy jakakolwiek zła wola. Jest to tylko zbieg niesprzyjających okoliczności w połączeniu ze smutną konsekwencją beztroskiego zamykania tak ważnego biura po tak zwanych godzinach i na weekendowe dni.

    Widać było, że wzięła sobie moje uwagi do serca. Jak nic zaczną tu teraz obsługiwać dwadzieścia cztery na dwadzieścia cztery, zupełnie jak na dobrze prosperującej stacji benzynowej. To i ja się w końcu na coś przydałam. Taka mała rekompensata, bo grosza ode mnie nie ma złamanego.

    Uzyskawszy oczywiste w tej sytuacji i nieodwołalne potwierdzenie nakazu eksmisji, mocno zafrasowana opuszczam biuro i próbuję podsumować swoje raczej niezbyt wesołe położenie. Jedno jest pewne, że jestem goła jak przysłowiowy turecki święty. Mój ostrożny małżonek nie zostawił mi tu większych pieniędzy ani książeczki czekowej. Te walory spokojnie zamknął w domu, tak mnie przynajmniej zapewnił. Miałam przy sobie pięćdziesiąt franków i klucze od mieszkania i według niego powinno mi to w zupełności wystarczyć. A tu taki klops.

    Ewentualnym deficytem w kasie kliniki nie przejmowałam się znowu tak bardzo. Gdyby tylko o to chodziło pozostałabym sobie spokojnie pod kreską do końca. Wiedziałam jednak, że jeżeli kaucji nie zapłacę wszystko bierze w łeb. Nie ma mowy, aby wypuścili mnie choćby na jeden dzień do domu, z ostatecznym wypisaniem będą czekali na przyjazd męża, który płatności ureguluje, a także nie mam co nawet liczyć na utrzymanie jednoosobowego pokoju. To wszystko do kupy stanowiło ambaras nie lada. Chodziło już nie tylko o jakiś papier, a o żywą forsę. I wyjście było jedno - zapłacić. Tylko jak?

    Szukam gorączkowo inteligentnych rozwiązań. Wymyśliłam telefoniczne skontaktowanie się z państwem Legrand. Już oni zapewne przybyliby do mnie z odsieczą, wystawili potrzebny czek. Widząc powagę sytuacji, usłużna sekretarka bez szemrania wyszukała ich telefoniczny numer. Wykręcałyśmy go wielokrotnie i bez skutku. Były przecież wakacje, widocznie wyjechali. Ostateczny klops.

    Pora zwolnić pokój. Przynaglana przez pielęgniarkę i salowe ładuje wszystko byle jak w ogromną ortalionową torbę. Z trudem upycham w nią radio-magnetofon i mój przenośny telewizorek. Instaluję ten cały dobytek w korytarzu, a raczej w salonie poczekalni. Przydzielony mi wraz ze współlokatorką pokój na piętrze postanawiam stanowczo zignorować.

    Robię minę zawziętą i obrażoną. Nie mając prawa do osobnego pokoju, będę koczowała w hallu. Ja jestem pacjentka trudna, paląca, słuchająca muzyki, fanatycznie oddająca się pisaniu, a na dokładkę przeraźliwie chrapiąca w nocy. Zdecydowanie nie mam prawa narażać drugiej osoby i to do tego chorej na swoje kłopotliwe towarzystwo.

    Tak sobie postanawiam, jeszcze się jednak na razie w saloniku nie urządzam. Zasiadam w fotelu i paląc papierosa za papierosem, czekam, co będzie dalej. Swoją torbę postawiłam obok siebie, cokolwiek na widoku, żeby wszyscy zainteresowani od razu widzieli, jak się sprawy mają.

    Kręcąca się w tę i z powrotem urzędniczka-skarbniczka, potykając się o moje gospodarstwo, wzrusza z lekceważeniem ramionami, jakby takie demonstracje pacjentów były w klinice na porządku dziennym. Widać jednak, że udaje, gdyż co jakiś czas specjalnie opuszcza swoje królestwo, aby sprawdzić, czy ta goła bez grosza dalej manifestuje brak dachu nad głową. Pufa pod nosem, robi małpie miny. Wreszcie, widać, nie wytrzymała nerwowo, bo i poleciała z rwetesem po "Patrona- Syna".

    "Patron Syn" był rozdwojony. Szarpał się między patronem jako takim, a filozofem, któremu leży na sercu moja sympatyczna osoba w niezachwianej równowadze ducha. Trudną miał rolę do spełnienia i nawet delikatnie mi zarzucił, że go postawiłam w kłopotliwym położeniu. Wiedziałam przecież, że był gotowy podpisać moje jutrzejsze wyjście, a nic nie powiedziałam w jak opłakanym stanie pozostaje finansowy aspekt sprawy. Oczywiście - tu bez większego przekonania zaznaczył - wobec aspektu zdrowia, jest to szczegół drugorzędny, tym niemniej, nie chciałabym pewnie, aby on musiał pokryć nieuregulowane koszty z własnej kieszeni. Sympatia i zrozumienie to jedno, a wyłożenie gotówki na stół to już zupełnie inna sprawa.

    Tu mnie dopiero naprawdę wystraszył. Pomyślałam sobie - jak już i "filozof" mówi o pieniądzach, to znaczy, że faktycznie nóż jest na gardle. Wypytywał mnie coś jeszcze o przyjaciół, znajomych, którzy mogliby zapłacić kaucję, myślał chyba nawet o skontaktowaniu się z mężem w Polsce, potem znów się usprawiedliwiał, ale już go dalej nie słuchałam.

    Mnie wystarczyło tego, co wiedziałam. Wszystko stało się klarowne i oczywiste. Sama nie wiem, na co ja liczyłam do tej pory. Za to teraz już wiem, że w tej beznadziejnie głupiej sytuacji, w jakiej się znalazłam, mogę liczyć wyłącznie na siebie.

    Czas goni, desperacja wzrasta. Decyzja już właściwie dojrzała. Kołaczący się w mym mózgu od kilku godzin zwariowany zamiar zaczyna przyoblekać konkretny kształt. Już wiem, na co muszę się zdobyć, co zrobić. Obym tylko stanęła na wysokości zadania.

    Zataszczam swój bagaż na górę, w końcu ktoś mi musi go popilnować. Odszukuję wyznaczony mi pokój wraz z "Panią Starszą", która okazuje się faktycznie miła. W miły sposób uspokaja mnie na wstępie, że moja polska narodowość nawet jej zbytnio nie przeszkadza, abym tylko zachowywała się spokojnie i cicho, bo ona jest chora na nerwy i niepokoi ją nawet najmniejszy hałas. Uspokajam na odczepnego "Panią Starszą", że jestem cicha jak trusia, udaję, że słucham jej miłych narzekań, ale myślami jestem już gdzie indziej.

    Szykuję się do drogi. Nierozpakowany bagaż stawiam przy przygotowanym dla mnie łóżku. Nie przebieram się, pozostaję w może trochę zbyt ażurowej letniej garsonce. Do jednej kieszonki pakuję pięćdziesięcio-frankowy banknot i małego plastykowego niedźwiadka, którego dostałam "na szczęście" od Dorotki, do drugiej wrzucam papierosy, zapalniczkę i klucze.

    Miłą "Panią Starszą" informuję, że udaję się na przechadzanie po parku. Uzasadniam dobitnie, gdy mnie usilnie zatrzymuje, że nie chciałabym nadużywać jej gościnności i swoją obecnością w pokoju przeszkadzać, a i mnie mały spacerek przed kolacją dobrze zrobi, jako że miałam dzisiaj wyjątkowo ciężki dzień. Dochodzi godzina szesnasta.

    Już wcześniej robiłam wstępne rozpoznanie terenu. Nie żeby z potrzeby, z czystej ciekawości. Podczas rzadkich wprawdzie, bo chodzić nie lubię, przechadzek usilnie wypatrywałam w tym na oko zupełnie jednolitym, ciągłym ogrodzeniu jakiejś dziury, jakiegoś przejścia.

    Wiedziałam, że takie przejście istnieje, bo opowiadał mi o nim jeden z "alkoholowych" pensjonariuszy. Nie wiem, czy tę dziurę odkrył, czy też sam sfabrykował. W każdym razie bardzo się chlubił, że w brakujące artykuły zaopatruje się samodzielnie i na zewnątrz z pominięciem bzdurnych przepustek.

    Co mi z tego, przegapiłam sprawę. Gdybym wiedziała, na co mi przyjdzie, wzięłabym od niego szczegółowy szkic terenu. Niestety, "alkoholowego" wzięli na ścisły odwyk, a ja bez najmniejszego sukcesu szukam teraz przysłowiowej dziury w całym.

    Jest straszliwy upał. W parku nie ma prawie nikogo. Jakiś robotnik ścina na tyłach budynku krzewy, salowa wyrzuca śmiecie. W jednym z okien widzę siedzącą babcię. Drzemie sobie, czy może też mnie obserwuje, nie potrafię z takiej odległości ocenić.

    Trzeci już raz robię taką rozpoznawczą rundę. Metr po metrze oceniam solidność parkanu, nienawistnym spojrzeniem obrzucam osaczającą mnie zewsząd rzeczkę.

    I jest dziura, nawet wystarczająco duża, aby przez nią przejść. Zasłonięta też dobrze od strony budynku, gdyż jest w samym kącie z tyłu boiska. Co z tego, jak po drugiej stronie panoszą się skłębione zarośla i do wysokości człowieka rozbujałe pokrzywy. Wśród nich straszące wraki powyginanego na wszystkie strony zardzewiałego żelastwa. Z ciężkim sercem, bo nadzieja była już duża, stwierdzam, że tędy nie przejdę, a już na pewno nie tak ubrana. W lekkiej jak mgiełka garsonce, z prawie bosymi, bo w plecionych sandałkch nogami wyszłabym z tych gąszczy podrapana, poparzona ze szczętem. To przejście nie wchodzi w grę. Trzeba szukać czegoś innego. I spieszyć się, przede wszystkim spieszyć. Dochodzi już wpół do piątej.

    Rozglądam się coraz niecierpliwiej. Niespokojnie oglądam się poza siebie, szukam wzrokiem ogrodnika. W uszach pobrzmiewa mi uporczywie refren ostatniego przeboju Johny Hallyday'a - La liberté, il faut la rever... - co się tłumaczy - Wolność, trzeba o niej marzyć... Ładnie powiedziane.

    I ja chcę tej wolności za wszelką cenę. Jeszcze raz oglądam się na ponury blok klinicznych budynków. Przede mną parkan. Taki jak wszędzie wokół: wysoki na trzy metry, druciany w drobne kwadraty i groźnie nabity na górnym wylocie licznymi kolcami. Wybieram odcinek, który jest trochę przesłonięty niewielką kępką drzew. Nie może mnie stąd dostrzec ścinający krzewy robotnik. O babci w oknie w ogóle zapominam.

    Sprawdzam jeszcze, czy mam maskotkę w kieszeni, do niej kieruję gorączkowe zaklęcie, aby mi pomogła i zgodnie z przykazaniem Dorotki przyniosła mi teraz szczęście. A potem już tylko zdecydowany uchwyt rękami drucianego okratowania i sandałek za sandałkiem, oczko za oczkiem, aby w górę. Na samej górze boleśnie się drasnęłam, jak było do przewidzenia, o ostro wystający szpic. Za to potem poszło mi jak po maśle, te same ruchy tylko już po drugiej stronie, wreszcie skok.

    Nawet już nie oglądam się za siebie. Z kontrolowanym przyspieszeniem kryję się w pobliskim zagajniku. Nie biegnę, nie uciekam. Ja się po prostu oddalam. Noga krwawi dość mocno. Przyklejam na rankę pośliniony listek, a moja dowcipna pamięć jak na zawołanie podsuwa następną zwrotkę nuconego przed chwilą przeboju - La liberté, on l'a payée... - co znaczy - Wolność, zapłaciliśmy za nią... Mówiłam, że na temat.

    Ale co ja tu o piosence. Trzeba się spieszyć. Zaczynam teraz biec i to nawet dość szybko, widać nerwy mnie ponoszą. Pod ochroną drzew zbliżam się już do najbliższych domostw. Idę wzdłuż szczelnych, zagradzających mi drogę, uniemożliwiających jakiekolwiek przebicie się przydomowych parkanów i płotów. Nareszcie widzę koniec tej bariery. Podchodzę z nadzieją.

    Niech to wszyscy diabli. Płot urywa się nagle, dochodząc do dość stromego urwiska, a w dole płynie sobie równiutko i spokojniutko wszędobylska rzeka.

    Wielka to niesprawiedliwość. Jestem już przecież po drugiej stronie, a tu znów pułapka. Chociaż uczyłam się w szkole geografii, strasznie trudno jest mi się teraz pogodzić z bezsprzecznym faktem, że wyspa lubi otaczać się morzem lub rzeką.

    Do cna zawiedziona niespodziewaną przeszkodą próbuję ocenić sytuację. A sytuacja wygląda mniej więcej tak:

    Rzeczka płynie gdzieś na półtora metra w dole. Jest rozlana, błotnista, a nad jej mazistym brzegiem panoszą się nadrzeczne, skotłowane chaszcze. Ściana długiego, murowanego płotu kończy się dokładnie nad jej brzegiem. Za murem wolny świat. Dociera do mnie stamtąd szum normalnego ulicznego ruchu.

    Teraz już naprawdę czuję się jak w potrzasku. Nie mam powrotu. Przecież, za nic na świecie nie przeskoczę klinicznego parkanu jeszcze raz. Muszę się stąd wydostać za wszelką cenę, choćbym tę rzeczną breję miała przebrnąć wpław.

    Kombinuję rozpaczliwie i szukam zawzięcie. Słyszę w oddali toczący się pociąg. Ten odgłos mnie motywuje, dodaje sił. I od razu dostrzegam nowy szczegół, który być może zdecyduje o wyjściu z tej idiotycznej sytuacji.

    Dociera do mnie, że ulica przebiega dokładnie w przedłużeniu muru. Nie może więc być inaczej, jest ona zatem jednocześnie mostem przerzuconym ponad dwoma oddalonymi od siebie na kilka metrów brzegami. Jeżeli jest mostek, musi być na nim i jakaś barierka. I ta barierka jest. Dokładnie za załomem muru dostrzegam niezbyt wysoką żelazną przegrodę, prosty płotek z kilku połączonych prętów.

    Znalazłam więc jedyne w tym miejscu odgrodzenie między rzeką a ulicą. Już widzę, że będzie musiało mi ono wystarczyć. Nie będzie to proste, bo ja stoję na brzegu, nie dość że o jakiś metr poniżej poziomu ulicy-mostu, to jeszcze mam tę przeszkodę nie na wprost siebie, ale oddaloną na szerokość muru po swojej prawej stronie z boku. Czeka mnie więc wywindowanie się w górę pod ostrym kątem, a do tego dojście do barierki jest, jak już mówiłam stromiaste. Trochę się boję, że będzie to karkołomny, tyle że nie skok, a raczej podskok.

    Innego wyjścia nie widzę. Muszę spróbować, a może się uda. Przeczekuję jeszcze przechadzającego się po drugiej rzeki zapalonego wędkarza, potem przejeżdżający ulicą samochód. Coraz bardziej się denerwuję, a tu napatoczył się akurat pan z dziecięcym wózkiem.

    W głowie mi szumi. I chyba wiem, dlaczego. Mój doktorek pragnąc mnie zniechęcić do wtorkowego wyjścia, roztaczał przede mną przekonywujące i obrazowe wizje wysoce podobno prawdopodobnych kryzysów w osłabiającej reakcji intensywnie podawanych kroplówek. Myślę teraz o tym, bo robi mi się jakby trochę słabo. Chociaż jest to swoją drogą trochę paradoksalne, bo nie powiem, śmieszne. Były obawy co do mojego pozostawania w domu, a tu prawdziwie brawurowa awantura. Kto by przypuszczał, że jeszcze przed przewidzianym wyjściem przyjdzie mi zaliczać takie cyrkowe numery.

    Bo że można skręcić kark, to można. Żebym tylko nie zgubiła płytko zatkniętych w kieszeń bluzki kluczy. Podsuwam do samego muru leżący obok pieniek, zarabiam w ten sposób z pół metra. Cisza i spokój, atakuję. Trzeba dosięgnąć do najbliższego pręta, uchwycić się go z całej siły, a potem wybalansować ciało, aby mając gdzieś ze dwa metry skośnie do góry, podnieść się i wydźwignąć. Nic więcej. W dole złowrogo szumi rzeka.

    I jestem. Teraz jeszcze tylko nogi przez barierkę i stoję już na ulicy. Nawet się nie oglądam, czy ktoś obserwował mój wielki skok. Nic mnie to nie obchodzi. Jestem na wpół świadoma, dygocę. Strofuję się w myślach za zbytnią ekscytację.

    O dziwo, nawet się orientuję, gdzie wylądowałam. Parkan opasujący klinikę pozostał kilkadziesiąt metrów za mną. Jestem wolna. Teraz już prosto na dworzec. Chociaż tę drogę zawsze przemierzałam w samochodzie i to w nienajlepszym stanie, nieomylnie ustalam kierunek. Powietrze ciągle bardzo ciężkie, rozdygotane upałem. Jestem zlana potem. W gardle mi tak zaschło, że aż mnie dusi i piecze. Oddałabym górę złota, gdybym miała, za jedno rozkosznie zimne, kochane piwko. Ale się spieszę. Biegnę zrywanym truchtem, to maksimum, na które mnie w tej chwili stać.

    Siedzący w dworcowej kasie facet trzykrotnie ponawia pytanie, o jaki bilet mi chodzi. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Jestem spięta do ostatnich granic. Na dworcu przedwieczorny ożywiony ruch. Dociera do mnie nagle, że znalazłam się wśród normalnych ludzi, którym mogę się wydać w takim stanie wariatem, co to się wyrwał z wariatkowa. Mobilizuję więc ostatek woli, aby się odprężyć, uspokoić. Muszę przynajmniej z siebie wydusić, dokąd chcę jechać, bo inaczej w ogóle nie pojadę.

    Za niecały kwadrans jestem w Brunoy, tam gdzie mieszkam. Dochodzi godzina szósta. Dziesięciominutowy spacerek - truchcik od dworca do domu. I oto zdyszana, ledwie widząca na oczy staję przed naszą bramą. Piękna w stylu, dwupiętrowa willa niby pałacyk poprzez podmurowane, żeliwne ogrodzenie jawi się już okazale przede mną. A tu niespodzianka.

    Widocznie w naszym królestwie nikogo nie ma, możliwe że sąsiedzi są na wakacjach, bo wszystko pozamykane na cztery spusty: brama, furtka i okiennice ich mieszkań też. Nic to, nie szukam przecież towarzystwa. Pojawia się natomiast gorszy problem, bo klucz od furtki, którym dysponuję i który jak dotąd działał bez zarzutu, teraz nie otwiera. Do licha z tym, musieli zmienić zamek. Z rezygnacją wdrapuję się na odgradzający mnie od mojej książeczki czekowej żeliwny płot.

    Co to dla mnie? Drobiażdżek, tylko mała powtórka. Nawet już nie zważam na dowcipnie klaksonujący pewnie na mój widok przejeżdżający samochód. Gdzie tu wymagać, abym przejmowała się jeszcze, co ktoś sobie o mnie pomyśli. Byłby to zbędny psychiczny luksus, a na luksusy mnie tymczasem nie stać. Najważniejsze w tej chwili, że jestem już u siebie, jestem w domu.

    Pustka, bałagan, stężały odór opuszczonego mieszkania. Wyłączona lodówka zieje pustką, nie znajduję nawet kropli jakiegoś napoju. Działam szybko. Otwieram okna, pokrzepiam się kilkoma szklankami wody z kranu, z rozkoszą spłukuję też pod nią spoconą głowę, zabieram książeczkę czekową i trochę gotówki, podlewam jeszcze kwiatki i przywołuję telefonicznie radio-taxi. Taka się już zrobiłam przedsiębiorcza. Jest piętnaście po szóstej.

    Mam wrażenie, że taksówkarz widząc mnie wprawnie przeskakującą przez bramę, trochę zwątpił. Musiałam też zresztą wyglądać dosyć dziwnie, a już na pewno powabnie z podciągniętą przy tym okracznym przełażeniu do wysokości uszu garsonką. Może też nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zabierać klienta wprost z parkanu, bo spoglądał na mnie oniemiały i nawet przez moment się obawiałam, że w miejsce zahamowania zdecydowanie doda gazu.

    A już kiedy mu podałam docelowy adres naszego kursu, wyglądał na przestraszonego nie na żarty. W swym trudnym zawodzie spotykał najróżniejsze typy, a tu skojarzenia nasuwały się same. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, obserwował mnie tylko bacznie, rzucając raz za razem nieufne spojrzenie w tylne samochodowe lusterko. Nie podobała mi się taka podejrzliwość, napiwku nie dałam.

    Jestem przed kliniką równo o siódmej. Teraz zostaje jeszcze tylko przedostanie się na jej teren z powrotem. Taksówka podwiozła mnie pod samą wejściową bramę. Postanawiam przejść normalnie jak gdyby nigdy nic, wmieszawszy się między przychodzących na wizyty ludzi. Udając, że zawiązuję rzemyk przy sandałku, czekam na panią, która zmierza wprost do kliniki. Wolę nie przechodzić sama, aby za bardzo nie rzucać się w oczy. Znudzony strażnik przechadza się po trawniku.

    Mimo świadomości, że jest to już teraz tylko błaha końcówka, mam jednak duszę na ramieniu. A nuż mnie rozpozna, zidentyfikuje kuracjuszkę - uciekinierkę? Nie wiem też, co zastanę w klinice. Może moje "wyjście" zostało zauważone i zdążyli podnieść już alarm? Ściskam w spoconej dłoni mojego niedźwiadka-maskotkę, odsuwam z czoła znów spocone włosy. Obie z panią podchodzimy do bramki, którą wartownik za naciśnięciem guzika uprzejmie przed nami otwiera.

    Zostaliśmy wpuszczeni na więzienny podwórzec - zwracam się ze skomentowaniem tak ważnego faktu do swego misiaczka, który mi w tej wyprawie towarzyszył i zgodnie z przykazaniem Dorotki przyniósł mi szczęście. Strach pomyśleć, jak przy braku szczęścia mogło się to wszystko skończyć. Udało się jednak i znów jesteśmy w naszej klatce-pułapce. - To wszystko dzięki tobie, Misiaczku. - Ściskam czule wierną maskotkę, wpatruję się w nią. O do diabła, to wcale nie niedźwiadek. To baranek.

    Ominąwszy wejście główne, dostaję się bocznymi schodami do pokoju gościnnej "Pani Starszej". Wszystko jest już przygotowane dla nowej pacjentki: posłane łóżko, czyste ręczniki, zapas mineralnej wody. Mój nierozpakowany bagaż stoi spokojnie obok.

    "Pani Starsza" mile ucieszyła się na mój widok i bez złapania oddechu podjęła swoją wyliczankę skarg. Od razu złapała niedokończony wątek, by kontynuować dalszy ciąg wynurzeń, jakby zupełnie nie było w naszej rozmowie tej ponad trzygodzinnej przerwy.

    Zaraz po moim przyjściu pojawia się pielęgniarka. Wyrażając nadzieję, że będzie mi u nich równie dobrze jak na dole, grzecznie proponuje, abym się już tutaj zagospodarowała, gdyż zbliża się kolacja i wieczorny obchód. Potakuję, też grzecznie, ale jej wyjaśniam, że przedtem mam jeszcze w biurze do załatwienia pewną małą sprawę. Muszę się pospieszyć, gdyż zaraz kończą się godziny urzędowania. Wychodzę więc, ale za chwileczkę wrócę.

    Panią urzędniczkę cofnęłam prawie od drzwi. Szykowała się właśnie do wyjścia, mając zamiar wrota swojego królestwa zamknąć na skobel aż do środy, bo nazajutrz wypadało święto.

    Udając zaskoczenie i zaaferowanie, opowiadam jej w skrócie, jak przy okazji przeprowadzki znalazłam zupełnie niespodziewanie wśród swych rzeczy ukrytą sprytnie i jak się okazało skutecznie książeczkę czekową oraz pieniądze. Na słowo pieniądze pani urzędniczka zastygła w odruchu wyjścia jak porażona prądem i trochę bezwładnie opadła na urzędniczy stołek.

    Odrywam już czek, gotowa do złożenia podpisu, zapewniwszy przedtem panią, że jestem co do tego pełnomocna. Zawsze taka nieufna, teraz jest gotowa od razu zawierzyć. Proszę tylko o podanie konkretnej sumy, którą trzeba wpisać, inaczej mówiąc zwracam się o wystawienie mi rachunku.

    Wszystko idzie jak z płatka, wymieniamy podpisy, potem uściski dłoni. Galanteria i najwyższa kultura. Nie przymierzając jak przy podpisywaniu międzynarodowego traktatu o zawieszeniu broni.

    Potem jeszcze pani urzędniczka, pewnie, aby mi się przypodobać z niejakim spoufaleniem się gorąco zapewnia, że do kogo jak do kogo, ale do mojego rozsądnego i przezornego małżonka miała od początku zaufanie i ani przez moment nie wierzyła, by mógł mnie zostawić tutaj samą bez żadnych środków płatniczych. W jego imieniu czuję się podbudowana tym wyróżniającym zaufaniem, osobiście mam na ten temat swoje prywatne zdanie, obywam się bez komentarza.

    A już przy samym pożegnaniu, prawie na wylocie kokieteryjnym tonem zostaję poinformowana, że gdybym dalej miała ten swój niewinny kaprys zatrzymania do końca pobytu jednoosobowego pokoju, to zwolnił się akurat bardzo ładny, bo z widokiem na rzekę i może być jak najbardziej do mojej dyspozycji. Więcej spraw do załatwienia nie miałam.

    I tak w niecałe cztery godziny, licząc od początku mojej "wielkiej ucieczki" znalazłam się w ładnym pokoiku na własny użytek, a do tego z widokiem na rzekę, która miała mi odtąd przypominać tę zwariowaną wyprawę. Następny dzień, sierpniowe święto spędziłam, tak jak było przewidziane, bez żadnych już przeszkód w domu, a w tydzień potem zostałam wypisana z kliniki na dobre.

    Muszę przyznać, że jestem bardzo dumna z siebie, trochę jak spadochroniarz ze swego pierwszego skoku, a trochę jak niesforny uczniak, któremu się udało wykręcić nielubianemu belfrowi złośliwy sztubacki numer. A numer był, musisz przyznać, z fantazją i nawet nikt niczego nie zauważył.

    Tylko pielęgniarka, robiąc mi wieczorem zastrzyk, aż zamarła ze zgrozy na widok licznych sińców i zadrapań. Powiedziałam jej, że spadłam ze schodów, gdyż miewam, widocznie po kroplówkach silne zawroty głowy. Przełknęła wyjaśnienie bez mrugnięcia okiem, poratowała mnie kompresami i mazidłem. Chociaż w pewnym momencie stwierdziła z niejakim przekąsem, że wyglądam, jakbym spadła co najmniej z drugiego piętra.
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka