* * * * *
Wprawdzie "Audiowizualny" poszedł jak zmyty, ale ja nic pewniej się przez to nie czuję. Przecież sama wiem najlepiej, że z tą zgodą na moje wyjście w weekend to był po prostu mały bluff.
To prawda, że rozmawiałam na ten temat z "Patronem Synem", bo jest jeszcze jego ojciec - "Patron Starszy", ale była to raczej pogawędka luźna i niezobowiązująca. Rysująca się możliwość, nic więcej. Chociaż z drugiej strony, przy bardzo dobrych chęciach, których mam przecież bez miary, można by jednak potraktować jego wypowiedzi jako, może tylko trochę przeze mnie wymuszoną, ale mimo wszystko, obietnicę, a już na pewno jako potencjalną aprobatę.
Dobrze wiem, że wszystko zależy od "Patrona Syna" szczególnie, że wydaje się on być moim lekarzem prowadzącym. Wyrażam się z konieczności w trybie przypuszczającym, bo zakres odpowiedzialności i kompetencji tutejszego personelu pozostaje, ku zdezorientowaniu pacjenta, skrzętnie przed nim skrywany.
W każdym razie ze wszystkich lekarzy to właśnie "Patron Syn" interesuje się moją osobą najbardziej. Może z racji tego, że on był tym "Świętym Piotrem", który mnie do kliniki przyjmował. Bywa u mnie dość często, niekiedy także poza rutynowymi obchodami.
Lubię "Patrona Syna" i stosowaną przez niego formę psychoterapii. On nie ględzi, nie wykłada poglądowych pogadanek, lecz dopinguje mnie do żywych dyskusji, w których czuję się traktowana jak równoprawny partner. Chyba nie muszę dodawać, że ma to dla mnie znaczenie kapitalne.
Mobilizuje mnie zarówno do intelektualnego, jak i emocjalnego wysiłku, stawiając przede mną problemy czy psychoterapeutyczne wymagania. Oczekuje ode mnie głębokich przemyśleń, dokonywania analizy odczuć i postaw uwieńczonej samodzielną konkluzją, konstruktywnym wnioskiem na przyszłość.
Według mnie jest świetnym psychiatrą i doskonałym psychologiem. Wobec niego nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przejrzał mnie na wylot, że zna najskrytsze zakamarki mojej duszy. Nawet więcej, rozumie pewne aspekty mojej osobowości, których ja sama nie potrafię zrozumieć.
Przybiera wobec mnie rolę przewodnika, który lepiej orientując się w trudnym terenie, wskazuje zagrożenia, przeszkody, które należy ominąć, aby stanąć na prostej drodze. Często mnie wręcz zaskakuje swoją wiedzą i trafną intuicją. Wprost czuję, jak mnie umiejętnie i pewnie przez te moje manowce przeprowadza.
Rozmowy z nim są w mym procesie poszukiwania samej siebie bardzo pomocne, często wręcz odkrywcze. Jest to z jego strony badanie wnikliwe i dociekliwe. Twierdzi, że dotąd nie da mi spokoju, dopóki nie rozwikłamy wspólnie do końca mojej psyche i nie określimy jednoznacznie motorów mego działania. Uważa także za niezbędne wyjaśnienie realiów mego życia, celem ustawienia ich na właściwej, zdrowej płaszczyźnie. Najważniejsze jednak jest według niego, abym ja sama zrozumiała kwintesencję i autentyczne wyznaczniki własnego ego, abym je przyjęła i wreszcie zaakceptowała. Dopiero wtedy da mi spokój, gdyż tylko wtedy będzie o mnie spokojny.
Nie da się ukryć, mądry chłop. Mam kupę szczęścia, że trafiłam właśnie na niego. Obserwując tu tę całą plejadę mądralińskich, z całą chełpliwością mogę uznać, że trafiło się ślepej kurze ziarno. Nazwałam go sobie "Doktor Filozof", z całym respektem i sympatią. Myślę, że to określenie mówi więcej niż "Patron Syn". Synem i patronem tylko zaledwie się jest, a żeby być filozofem trzeba sobie na to zapracować lub się nim po prostu urodzić.
Tak więc "Doktor Filozof" jest na ogół ze mnie, a raczej z postępów, jakie robię bardzo zadowolony. Stwierdzając z każdym dniem wyraźniejsze przejawy powrotu do zdrowia i ustępowanie depresji, aż kraśnieje z życzliwej uciechy pełen przy tym uzasadnionej, profesjonalnej satysfakcji.
I to jest dla "Doktora Filozofa" punkt wyjścia w prognozie. W przeciwieństwie do innych, którzy swój dotkliwy brak kompetencji maskująco łatają ubzduranym regulaminem, on wyłącznie od stanu pacjenta, od stwierdzonej poprawy uzależnia dalszy przebieg leczenia, przewidującego między innymi wyjście poza klinikę na sobotnio-niedzielne dwa dni.
Jeszcze wczoraj w rozmowie uznał, że właściwie jestem już gotowa, aby mnie poddać korygującej próbie, jakim jest takie wyjście. Zostało ono pomyślane jako zaplanowana wstępna konfrontacja z dotychczasowym życiem. Nie było też mowy o jakichkolwiek papierkowych problemach, administracyjnych obstrukcjach. Mogę więc najspokojniej traktować, że mi ten weekend w domu obiecał. Dobra nasza.
I faktycznie wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że "Doktor Filozof" ulotnił się jak kamfora, zniknął od wczoraj z placu boju. Od naszej budującej i napawającej mnie nadzieją rozmowy nie pokazał się ani razu. A dzisiaj jest już czwartek.
* * * * *
Straszny bałagan w tej klinice. Kooperacja szwankuje. Dziw, że to w ogóle jeszcze jakoś działa. Trudno się połapać, kto tu decyduje, rządzi. Chcę wierzyć, że mimo wszystko trzymają to w garści "moi patroni". Jak by nie było, są najsympatyczniejsi. Szkoda tylko, że "Patron Starszy" to prawdziwa figura i widuje się go bardzo rzadko.
A ci wszyscy inni przyłażą, mantykują. Dziwują się nad pacjentem jak nad egzotycznym małpiszonem w klatce. Jeśli jest poprawa, to sobie jej gratulują. A jakże. Jeśli natomiast pogorszenie, to huzia na opornego delikwenta. Jednak generalnie wszelki progres jak regres mają w nosie. Zazwyczaj zadawalają się wyszukiwaniem problemów i trudnośći. Bo żeby coś postanowić, zdecydować, to nie.
Autorytet drugiego lekarza, nie mówiąc już o zawodowej solidarności jest tu za psi pazur. Kolejny odwołuje, co zarządził poprzedni, jeden zaprzecza drugiemu, pozwalając sobie przy tym najczęściej na złośliwą wobec kolegi szpilę. Do tego jeszcze przerost kompetencji ze strony pielęgniarek i mamy bezhołowie, aż miło. Mały przykład, aby nie być gołosłowną.
Jeszcze w zeszłym tygodniu, na jednym z obchodów lekarz, który zawitał, był nastawiony zdecydowanie przyjacielsko i optymistycznie. Taki miał kaprys, a może zjadł wyjątkowo dobre śniadanie.
W każdym razie poinformował mnie ćwierkająco, a raczej pocieszył, że moje pozostawanie w cure jest już tylko na zasadzie pro forma. Podlegam mu jeszcze, można powiedzieć, teoretycznie ze względu na kontynuowane zabiegi. Rozsądnie uzasadnił, że nie ma potrzeby utrzymywanie reżimu przy tak dobrym stanie psychicznym, jaki wykazuję. Rozmowie tej asystowała jak zwykle pielęgniarka.
Do niej też zwróciłam się zaraz po obchodzie z prośbą o klucz do otwarcia żaluzji i okna celem przewietrzenia zatęchłego w czasie cure pokoju. Był to najmniejszy drobiazg, który jako pierwszy pragnęłam zmienić. Zaraz potem miałam zamiar wskoczyć w normalne ciuchy, wyjść na spacer i w ogóle nareszcie robić wszystko to, czego dotąd nie było mi wolno. Mile brzmiał mi jeszcze w uszach zapowiedziany przez lekarza pierwszy krok ku wolności.
I co? A guzik. Poza tym jaki brak respektu wobec ćwierkającego czy nie, ale zawsze lekarza. Ta głupia prukwa klucza mi nie dała, podkreślając z dziką satysfakcją, że teoretycznie czy nie teoretycznie jeszcze przez dwa dni pozostaje w cure. A jak wygląda cure, to już ona sama, najlepiej zresztą wie.
Nie będę się z głupią babą biła, a jeszcze do tego z nieszczęśliwą, bo głuchą. Chyba, żeby była normalnie słysząca, a tylko niesamowicie złośliwa. Tak czy inaczej, okno pozostało zamknięte, a ja przekiblowałam w smrodzie brakujące dwa dni.
I co tu mówić o autorytecie, konsekwencji, bo już broń Boże, ludzkiej życzliwości. Natomiast odwoływać się, użerać? Trzeba mieć na to kupę sił. Mogłam, co najwyżej przy następnym obchodzie, a więc nie wcześniej jak nazajutrz prostować to niby nieporozumienie, tyle że już z zupełnie innym lekarzem.
I tak się koło zamyka. Koło kwadratowe. A opowiadam o tym tylko dlatego, aby pokazać jak to tu działa. Zresztą już jutro podobny numer się powtórzy. Tym razem przełknęłam jeszcze tę pigułkę. Niech tam. I tak wiedziałam, że jestem na wylocie.
Ale jutro zareaguję, zawalczę, nie będzie mnie już więcej na taką cierpliwość stać.
* * * * *
No nie, do diabła. To jest celowa robota. Oni wszyscy tutaj chcą mnie doprowadzić do ostateczności jak nic. Jest już sobota po południu, a ja dalej nie mam papierka-przepustki, formalnego pozwolenia na wyjście.
Ten mój poplecznik "Doktor Filozof" był wprawdzie rano na obchodzie, lecz mimo, że się bardzo starałam, nie udało mi się przycisnąć go do muru, aby wydębić ten sakramencki podpis. Kręcił się i wiercił, zawijał ogonem. Widać, że udzielenie zgody było mu nie w smak, jednocześnie nie chciał mnie chyba zrazić zdecydowaną odmową.
I tu jest źródło tej całej kołomyi, która miała niebawem się zacząć, właśnie ten brak zobowiązującej decyzji, niechęć do stanowczego rozstrzygnięcia. Bo jak wiemy, pan doktor jest z natury bardzo sympatyczny, życzliwy i wszystkim chciałby iść na rękę, ale nie może, bo będąc jednocześnie patronem, musi mieć na oku interes kliniki, a te dwa aspekty ze sobą nie grają. I dylemat gotowy. A co za tym idzie? Ambiwalentne rozwiązanie: "Doktor Filozof" nie powiedział wprawdzie nie, ale i "Patron Syn" nie powiedział tak.
"Patron Syn" wylazł z niego jako pierwszy. Tu szczerze ubolewał nad administracyjną opieszałością. Nie zostało załatwione jak dotąd ubezpieczenie obejmujące moją osobę poza kliniką. Kto zatem byłby finansowo odpowiedzialny, na wypadek gdyby coś się stało? Sprawa jest tym bardziej przykra, że sekretariat otrzymał telefoniczne potwierdzenie i wiadomo, że niezbędny dokument jest już w drodze. W dzisiejszym courrier jednak go jeszcze nie było, a i w niedzielę poczta nie pracuje.
Przykra była dla "Doktora Filozofa" już sama myśl, że mógłby się komuś wydać jedynie ścisłym biurokratą. Aby więc tego uniknąć, dorzucił do swego mętnego wywodu trochę i medycznych racji.
I tu się dowiedziałam, że mimo generalnej poprawy obserwuje w moim nastawieniu pewną cechę, drobny niuans, który go niepokoi. Jest to jak gdyby jakaś blokada, wewnętrzny zatwardziały opór. Poza tym stwierdził jeszcze, wciąż pełen obaw, że traktuję przy tym niemal całe otoczenie jak potencjalnych przeciwników, a w stanach słabości wręcz wrogów. Zatrzaskuję się w sobie jak w skorupie, pełna jednocześnie niewyładowanych agresji. Opieram się wszelkim przeciwnościom ostro i bezwzględnie, ale samotnie. Jestem jak ten wbijany w cegłę niezbyt solidny, już nadpęknięty klin.
I proszę, jak zgrabnie wybrnął. Znów stanął na wysokości zadania. Muszę jednak przyznać, że ze swoimi spostrzeżeniami trafił bez pudła. Faktycznie, jestem trochę jak ten przytoczony klin, a jeszcze bardziej jak zardzewiały zacięty scyzoryk. Pożytku z niego nie ma, bo się zaciął i nie da się otworzyć, a tłukąc się bezsilnie w zamkniętej pochewce, sam siebie kaleczy, dotkliwie rani.
Wszystko się zgadza, tylko co dalej? Filozoficznymi roztrząsaniami do domu nie zajadę. Za to przejęty supłami psychicznymi pacjentki pan doktor, zadał jej na weekend materiał do przemyślenia. Rzucił jeszcze na koniec enigmatyczne - zobaczymy, co się da zrobić - i jak się miało wkrótce okazać, zniknął z kliniki, najspokojniej wybył. Dyżur na długi sobotni wieczór przejmował "Patron Starszy". I dobrze, zawsze to rodzina.
Siedzę ja tak sobie i kalkuluję. Przez ten brak konsekwencji, bałagan w opiniach i ja mam w głowie niezły zamęt. Raz można, raz nie można, trochę za, trochę przeciw, różne takie - wicie, rozumicie. A do cholery z tym! Nie ze mną będą grali w ciuciubabkę. Za stara jestem na to i zdenerwowana.
Jednak tylko spokój może mnie jeszcze uratować. Spokojnie więc zrekapitulujmy. O sprawy administracyjne niech się martwi administracja. Jestem w klinice pacjentem i decydować co do mnie może tylko lekarz. Nie było medycznych przeciwwskazań, abym na półtorej doby opuściła klinikę. Chcieli poprawy, to mi się poprawiło. Teraz najważniejsze, aby ta cała poprawa nie wzięła w łeb.
I tu postanawiam, że wychodzę.
Wprawdzie słuszna decyzja to połowa sukcesu, pozostaje jednak pytanie, jak podjęty zamiar przeprowadzić, jak się do niego zabrać. Jest późna godzina sobotniego popołudnia, a ja dalej kręcę się jak w matni.
Pielęgniarka nie chce nawet ze mną gadać, bo i po co, kiedy nie otrzymała od lekarza żadnych dotyczących mego wyjścia dyrektyw. Pragnąc się mnie pozbyć, odsyła mnie z reklamacjami do "Doktora Filozofa", o którym jeszcze nie wiadomo, że już go w klinice nie ma.
Jest pomysł, punkt zaczepienia. Staję w progu sekretariatu "mojego doktorka" i z przepraszającą miną za przeszkadzanie w wykonywanych obowiązkach upraszam sekretarkę o kilkuminutową u patrona audiencję. Niestety, musiałam faktycznie przeszkodzić, bo przeciążona sekretarka tylko na maleńki moment oderwała się od swych pilnych obowiązków, aby z furią zatrzasnąć przed samym moim nosem obite skórą, nieprzeniknione drzwi.
Kto by się zaraz zrażał pierwszym małym niepowodzeniem? Dosłownie naprzeciwko jest drugi sekretariat, administracyjny. Ten sam, który do tej pory nie załatwił mojej prise en charge.
Nie szkodzi. Zapominam urazę. Staję przed dwiema miłymi urzędniczkami jak uosobienie nieszczęścia błagającego o wsparcie. Grzecznie referuję mój skomplikowany przypadek, przypochlebnie podkreślając, że załatwienie wszelkich formalności leży wyłącznie w ich gestii.
A one nic. Nie wzięły się na lep słodkich słówek ani na moje słodkie oczy, które przewracałam celem większego przypodobania się dosłownie do góry nogami. Też się oderwały od obowiązków, ale tylko po to, aby mnie zbesztać jak dobry Pan Bóg diabła.
I tu się dowiedziałam, że mojej sprawy mają już po dziurki w nosie. Od samego rana w ich urzędzie w związku ze mną jest tylko zamieszanie i bałagan, bo przychodzą do nich po wyjaśnienia lekarze, mój mąż telefonował już trzykrotnie, a raz urzędniczka z ubezpieczalni. Dla nich, to ja mogę wyjść sobie kiedy chcę i podlewać kwiatki.
Dla nieosłuchanych z pięknym językiem francuskim, gwoli ścisłości dodam, że tak brzmi dokładnie przetłumaczone popularne zresztą wyrażenie, które z pozoru tylko wygląda tak miło, a po naszemu jest to po prostu - spieprzaj, idź do diabła. O diable zresztą też coś tam było. Nie jestem jeszcze w końcu głucha. A propos francuskich sformułowań, już na samym końcu powiedziały, że robię im sraczkę. Jak to jednak każdy język ma swoje unikalne uroki.
Może jeszcze bym jakoś przebolała te wynikające zapewne ze zbytniego przepracowania zarzuty. W końcu ma się ten silny charakter. Kiedy jednak rzuciły mi w twarz, że jako osoba niezrównoważona psychicznie po prostu się awanturuję i poradziły mi jeszcze spieszny powrót na oddział, gdzie pielęgniarka będzie już wiedziała, jak mi pomóc, bo mnie jest potrzebna pomoc farmakologiczna i to doraźna, już nie wytrzymałam. Wyszło, że z tym awanturowaniem mają słuszną rację.
Od razu się przyznam, że nie dobierałam wyrazów. Jakoś same w naturalny sposób wylewały się z moich ust, chociaż zawsze myślałam, że francuskich brzydkich wyrażeń nie znam. Ale jak to się mówi, potrzeba matką głupich. Sypałam teraz nimi jak z rękawa. Zrównoważenie, cierpliwość, uszy po sobie - zgoda, ale pod warunkiem, że do czasu. Ubodły mnie, uraziły, niegrzecznie traktując jak "psychiczną". Przebrała się miara tolerancji. Jak na zawołanie zadziałał zatrzaśnięty gdzieś w mojej psyche zardzewiały scyzoryk.
Poinformowałam więc dobitnie panie urzędniczki, gdzie ja mam ich stracony czas. Skarciłam za opieszałość w załatwianiu podstawowych spraw klienta, który za pobyt w klinice, a więc i za ich fuszerkę słono przecież płaci. Oświadczyłam, że o ich uprzejmości i prostackich przytykach porozmawiam przy najbliższej okazji z patronem. I nie było to powiedziane ot tak sobie, ja wiedziałam, że to naprawdę zrobię.
Panie zastygły w osłupieniu. Nieładnie pootwierały swe wymalowane buzie. Nie spotkały widocznie dotąd wariata, który potrafiłby tak się odciąć i tak zaciekle walczył o swoje.
* * * * *
Tyle zszarpanych nerwów i na nic. Dalej siedzę w klatce. Nie posunęłam sprawy nawet na krok. Do tego jeszcze mój małżonek, który również zwiedziony obietnicą "Doktora Filozofa" właśnie po mnie przyszedł, wcale mi nie pomaga. Sprawia, że mało nie wyjdę ze skóry.
Mówi coś do mnie o biurokracji, o złośliwym pechu i chyba o konieczności pogodzenia się z siłą wyższą. Potem jeszcze spokojnie dodaje, pewnie żeby mnie pocieszyć, że nie mam się co dalej upierać, bo ta cała batalia o wyjście trwa już od kilku godzin, czas ucieka i z tego weekendu pozostaje w sumie niewiele. Jutro przecież przyjdą wszyscy do mnie i jakoś to zleci.
Z tego co mówił, dotarło do mnie jedynie, że czas mija, a ja jeszcze tu sterczę. Co robić? Uciec, nie ucieknę, bo klinika położona jest faktycznie na wyspie. W bramie siedzi baba i robiąc na drutach tylko patrzy, kto przez nią wychodzi. A wokół za płotem wartko płynąca rzeka. Nawet nie taka szeroka i głęboka ile zarośnięta, mulista. Wybudowały sobie Francuziki drugi Alcatraz i mają, a mnie w nim.
W pokoju atmosfera ciężka. Zniechęcony i znudzony mój małżonek tylko patrzy, jakby stąd prysnąć i co z tego, że beze mnie. Już kilka razy podnosił się do wyjścia, szukając pretekstu, aby zakończyć tę męczącą wizytę. Nie zwracam na niego uwagi. Jestem jak mająca za chwilę eksplodować bomba.
Gorycz rozczarowania, poczucie bezsilnej pasji aż mnie rozsadza, roznosi. Podręcznikowy obraz skrajnej desperacji. Wiem, że powinnam wziąć się w garść. Inaczej nie wygram, a ja muszę wygrać. Nerwowo rozrywam paczkę papierosów, już chyba trzecią tego dnia. Jest godzina siedemnasta trzydzieści.
Jedno co wiem, to że nie mogę ustąpić. Jeśli nie wyjdę dzisiaj, to cała sprawa stanie od nowa na tapecie, tyle że dopiero aż za tydzień. Tak czy inaczej ostateczne mnie stąd wypisanie uzależnią od pomyślnie spędzonego weekendu. Nie ja w końcu wymyśliłam ten bzdurny proceder. Nie mam też najmniejszego pojęcia, co mogą brać pod uwagę, oceniać - o której wrócę, czy skusiłam się na alkohol, a może na przespanie się z mężem?
Rachunek jest prosty, stawka w grze określona. Jeśli stąd natychmiast nie wyjdę, stracę jeden cały tydzień, skażę się na przedłużenie pobytu tutaj o dodatkowe siedem dni. Nie ma mowy. Kropka. Koniec tej całej szarpaniny w poszukiwaniu rozwiązań. Przystępuję do gry. I z góry wiem, że jestem zdecydowana grać jak najwytrawniejszy szuler i że będzie to partia va banque.
Podnoszę się gwałtownie z fotela i zostawiając osłupiałego męża, wybiegam z pokoju jak z procy. Staję w drzwiach gabinetu pielęgniarek i nabrawszy powietrza w płuca jednym tchem oświadczam, że zdecydowałam się na bezwarunkowe i natychmiastowe wyjście z kliniki z uczciwym zamiarem powrotu jutro o przewidzianej przepisami godzinie. Potrzebne mi są w związku z tym przewidziane na ten czas lekarstwa.
Ruletka poszła w ruch. Czekam na reakcję pielęgniarki. Silę się na spokój, wiem jednak, że mogę w tej chwili robić za uosobienie zniecierpliwienia, uporu, wręcz zuchwałości.
Pielęgniarka uważnie patrzy na mnie, po czym wręcza mi mały świstek z miejscem na wyszczególnienie godzin i podpis. Wyda mi lekarstwa, o ile dyżurujący lekarz przystawi tu swoją parafkę, inaczej nie ma prawa. Natomiast jeśli wyjdę stąd bez lekarstw, poucza mnie jeszcze, o dziwo, bez złości, zaprzepaszczę całą kurację, przerwę leczenie. Nie będę więc miała po co jutro wracać. I jakby była po mojej stronie dodaje - Musi Pani zdobyć ten podpis.
I ja to wiem, chociaż bardzo niechętna jest mi myśl o stoczeniu kolejnej batalii z lekarzem. Zawsze już jednak coś mam, łapię pazernie od pielęgniarki niewypełniony papier.
A teraz, żeby już krótko, bo z tych silnych emocji coś za bardzo się znów rozgadałam.
W sekretariacie lekarza nikogo. Chcąc nie chcąc zwracam się do "zaprzyjaźnionej" urzędniczki z przeciwka. Ta poucza mnie zresztą słusznie, że nie pacjentowi zakłócać spokój lekarza, a jeszcze do tego w kolacyjnej już porze. Jeżeli już jest do niego sprawa, to pielęgniarka powinna najpierw telefonicznie mu ją przedstawić. I lepiej, myślę sobie. Nie ja osobiście nadstawię tu skóry.
Biegiem do pielęgniarki. Zaraz gorliwie przekażę, co pani mądra urzędniczka dla niej wymyśliła. Już ja tam wiem, jak się wzajemnie lubią. Póki co w poszukiwaniu zaginionej pielęgniarki oblatuję wszystkie oddziały, bo jak na złość, celem poplotkowania sobie z koleżanką akurat bardzo zmyślnie się schowała.
Raz znaleziona na panią mądrą z urzędu pomstuje, pod moim adresem ani słowa. Z uczuciem ulgi obserwuję, że sięga po aparat, by wykręcić numer do gabinetu lekarza.
Słyszę jak mu tłumaczy - jest u mnie pani taka a taka, która postanowiła wyjść na weekend tak czy inaczej. Potem zapewne pytanie z drugiej strony, bo po chwili dodaje - Tak, bezwzględnie. Twierdzi, że jutro wróci. Czy mam jej wydać lekarstwa? - Pytanie zawisnęło w membranie aparatu, czuję jak serce się we mnie łomocze i w końcu słyszę - Tak, zrozumiałam, zaraz schodzę.
A do mnie już niepotrzebnie, bo i ja zrozumiałam - To był "Patron Starszy". Kazał Panią wypuścić, ale on nie wierzy, że Pani jutro wróci.
W czasie, kiedy pielęgniarka schodzi do lekarza po podpis na przepustce, zbieram w gorączkowym pośpiechu potrzebne mi drobiazgi. Już w locie odbieram jeszcze od niej przygotowane wraz z miarką i dokładną recepturą lekarstwa. Grzecznie się żegnam i grzecznie dziękuję.
Gdy opuszczam klinikę, jest godzina osiemnasta trzydzieści.