Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(12)


poprzedni rozdział

* * * * *

     Rozmowy z chorymi są dla mnie ciekawe i pouczające zarazem. Widzieć innych ludzi, którzy również przeżywają swój "czyściec" na ziemi, którzy też dostają od życia nieźle w kość, słaba to pociecha. Jednak te kontakty pozwalają mi na ustawienie własnej choroby w pewnym dystansie. A fakt, że sama jestem chora czyni mnie bardziej wyrozumiałą i otwartą na problemy spotykanych tu ludzi.

    Muszę przyznać, zresztą z pewną ulgą, że tutejsi kuracjusze chyba jednak lubią ze mną porozmawiać. Mimo mojej koślawej francuszczyzny, szukają ze mną kontaktu. Oczywiście nie zawsze dyskutujemy wyłącznie na serio o wstrętnych choróbskach i niewesołym życiu. Uda się niekiedy również pośmiać i pożartować. Trochę się wygłupiamy, robimy ździebko złośliwe psikusy personelowi lub co zdrowszym chorym Wszystko to, aby czas się tak nie dłużył, aby przeczekać, wytrzymać.

    W każdym razie coś się ruszyło, jak mówi Pietrzak, drgnęło. Może nie tyle w rajstopach, ale zawsze. Dotychczas zatwardziały odludek, zrobiłam się ostatnio wielce towarzyska. Ucinam sobie pogaduszki na korytarzu, bywam zapraszana do czyjegoś pokoju. Sama również miewam wizyty, z których jestem mniej lub bardziej zadowolona.

    "Narkoman" wpada do mnie często. Ilekroć kręci się w pobliżu, zawsze zawadzi o mój pokój. On też mnie zapewnia, że lubi sobie ze mną porozmawiać. Nie bardzo mogę odwdzięczyć mu się tym samym, jako że mnie rozmowa z nim przychodzi raczej z trudem. Szczególnie, jeśli upiera się mówić do mnie po serbsku. Jego ojciec pochodzi z Jugosławii i Alain zna ten język co nieco. Popisuje się więc przede mną, mylnie rozumując, że znając rosyjski, zrozumiem go bez najmniejszego kłopotu.

    Ja natomiast mam dosyć poważny kłopot w odbiorze tego, co mówi i to niezależnie, w jakim się właśnie wypowiada języku. Jego mowa jest bardzo niewyraźna, bełkotliwa, pod względem fonetycznym poważnie zaburzona. Wydawane przez niego dźwięki są chrapliwe, zadyszane. Porusza ustami trochę jak ryba wyciągnięta z wody. Poza tym ciągle mam wrażenie, że żre go od wewnątrz jakaś niezdrowa, tajemnicza gorączka. Jest jednak bardzo sympatyczny, wesoły i bezpośredni. Ja też mu chyba przypadłam do gustu. Przynajmniej tak to okazuje.

    Kiedyś usłyszał u mnie lecącą właśnie z magnetofonowej kasety skoczną rosyjską piosenkę. Natychmiast obudziła się w nim słowiańska dusza i dał wspaniały popis wigorowych figur poczciwego kozaka. Bardzo był przy tym z siebie zadowolony i tak się gorliwie do tanecznych akrobacji przykładał, że aż się spocił i strasznie poczerwieniał. Narobił mi trochę strachu. Na serio zaczęłam się już obawiać, czy nie trafi go jakiś sercowy kryzys, bo piosenka była kilkuzwrotkowa, a on przyjął tempo zawrotne i w swym diabolicznym tańcu zupełnie się zatracił.

    Wczoraj Alain przyprowadził do mnie swego ojca. Przynieśli mi na spróbowanie jugosławiańską kulinarną specjalność, rodzaj sernika. Było to bardzo miłe. Za to potem mój kolega postawił mnie w dosyć niezręcznej sytuacji. Wskazując na papierosy, przekonywał ojca, że powinien zakupić ich dla mnie co najmniej karton, jako że mam z zaopatrzeniem się w tytoń poważne kłopoty. Ledwie z tego wybrnęłam, uspokajając ojca Alaina na boku, że były to kłopoty przejściowe, z którymi się już definitywnie uporałam.

    Jeśli chodzi o konwersację, Alain ma dwa żelazne tematy. Jest to albo higiena zarówno ciała jak i duszy albo zawiłe zagadnienia z dziedziny psychiatrii. Widać też mocno przeżywa przymusowy pobyt w naszej klinice, czemu zresztą trudno się dziwić.

    Dziś po południu było z zakresu higieny. Chociaż muszę przyznać, że mój kolega zachowywał się zdecydowanie dziwnie. Po pierwsze odradzał mi stanowczo przyjmowanie jakichkolwiek wizyt. Nie sądzę, aby umyślnie chciał mi sprawić przykrość, chociaż dobrze wiedział z jaką niecierpliwością oczekuję niedzieli. Widząc moją zbuntowaną minę, z przejęciem argumentował, że to właśnie z zewnątrz biorą się wszystkie wirusy, a co za tym idzie, nasze niedomagania, choroby. A dzieci to już są wprost lepem dla zarazków, bakterii i nie powinny mieć do kliniki wstępu. Tu wtrącił jeszcze porównanie z psami, ale widząc moją wrogą już minę, inteligentnie się wycofał. Zapewnił mnie jeszcze, że on już wszystkim swoim zabronił przychodzić. Muszą zrozumieć, że dla niego higiena to grunt.

    Zresztą wyglądał, jakby już coś złapał. Gardło obwiązał grubym szalem, nerwowo pokasływał. Oczy też miał niewyraźne, jakby dzikie. Trochę się nawet wystraszyłam, gdyż nagle zaczął mnie ni stąd, ni zowąd poszturchiwać. Zachęcał przy tym, a raczej wręcz się domagał, abym mu kuksańce oddawała. Działo się to na oczach wszystkich, było mi głupio. Zupełnie jednak nie wiedziałam, jak zareagować i o co mu znowu chodzi. A pomysł kolegi był prosty. Wykombinował, że jeśli uda nam się odegrać na oczach wszystkich "prawdziwą" bójkę, to najpewniej za karę wyrzucą nas z kliniki oboje. Szkoda więc, tu mnie zganił, że nie wczułam się w rolę. Powtarzam przecież bez końca, jak bardzo chciałabym stąd wyjść. Kto jest zatem bardziej konsekwentny i logiczny, czy nie on?

    Dobrze byłoby mieć w takich warunkach sprawdzonego, uczynnego kolegę. Niestety jednak nie mogę powiedzieć o Alainie, że jest aż tak sprawdzony, jako że dzisiejszej nocy zaskoczył mnie zupełnie i co tu dużo mówić, wytrącił z równowagi.

    Budzę się rano i patrzę, coś jest nie tak. Mój przenośny telewizorek zniknął. To ci dopiero konsternacja. Natychmiast przychodzą mi na myśl udzielane przez personel przestrogi, jak to trzeba uważać, wszelkie wartościowe rzeczy zabezpieczać, gdyż zdarzają się w klinice kradzieże.

    Nie bardzo wiem, co zrobić, komu to zniknięcie sprzętu zgłosić. Aż tu nagle spostrzegam, na stole kartka. Odwrotna strona mojej pisaniny cała zasmarowana. Nic tylko list i to do mnie. Czytam. Jest tak oryginalny i komunikatywny, że go po prostu zacytuję:

    Skrót słowa - telewizor, za nim koślawy wektor w prawo, dalej imię mojego kolegi; po kropce strzałka w odwrotnym kierunku, słowo - demain, czyli jutro; znak równania i obok trzy ukośnie położone papierosy.

    Wyglądało to mniej więcej tak:

    TV ---> Alain. <---Demain = * * *

    Takiego listu jeszcze w życiu nie dostałam. Wszystko więc jest już jasne. Żadna brzydka kradzież, tylko drobny samoobsługowy serwis. Zwyczajnie, jak to wśród przyjaciół. Sprawa się wyjaśniła, a mnie nie jest nic lepiej. Czuję się strasznie głupio.

    Jak to możliwe? Kolega wszedł do pokoju, musiał zapalić światło, odsunąć ciężki, stojący między łóżkiem a ścianą, fotel, trochę pomanipulować, aby sprzęt odłączyć, a ja? Trwało to zapewne dobrą chwilę, być może był nawet niewielki hałas, a ja niczego nie słyszałam, nie czułam. Spałam sobie w najlepsze zupełnie tej wizyty nieświadoma.

    Widać, naszprycowana na noc tymi wszystkimi świństwami śpię tak głęboko, że pozostaję całkowicie nieprzytomna, nieczuła na nic. W takim więc przypadku jak ten, zupełnie też bezbronna.

    Do licha, wcale mi się to nie podoba. Dobrze, że był to chłopak mający tylko głupi, ale niegroźny zamiar, który też zresztą bez żadnych przeszkód przeprowadził. A gdyby chodziło o coś zupełnie innego? Przecież tu przebywają różni ludzie. Jak nic może trafić się jakiś maniak o zapędach psychopatycznych. Zboczeniec, wampir czy jeszcze gorsza swołocz.

    Niby tchórzem nie jestem, ale na samą myśl dostaję gęsiej skórki. Świadomość, że w czasie, gdy śpię tak głęboko, że aż nienaturalnie, ktoś może wejść do pokoju i robić, co mu się żywnie podoba, jest mi szczerze niemiła, napawa mnie lękiem.

    Z samego rana sprawca wyraźnie ubawiony, ze śmiechem zdał mi sprawozdanie, jak sprawnie i bezproblemowo swój zamysł przeprowadził. Telewizor oczywiście i to z podziękowaniami wrócił do mnie, ale nie o to przecież chodzi.

    Przy porannym obchodzie, trochę jednak zbulwersowana, zrelacjonowałam ten nocny epizod. Lekarze mieli miny mocno niezadowolone. Chyba zrozumieli moje obawy. Sami też zdawali się być pełni obaw, gdyż jak mi wyjaśnili, z moim kolegą dzieje się ostatnio niedobrze i ma mieć od dzisiaj zaaplikowane nowe, o wiele silniejsze leczenie. Mogę spać bardzo głęboko i jak najzupełniej spokojnie, bo Alain po końskiej dawce środków, jaką wieczorem dostanie, nie będzie miał więcej ni pomysłu ni formy na jakiekolwiek nocne spacery. Uwzględniając jednak pewien czas potrzebny, aby niesfornego pacjenta załatwić na dobre, jeszcze dzisiejszej nocy zostanę przez pielęgniarkę zamknięta od zewnątrz na klucz.

    Było mi przykro ze względu na mojego kolegę. Martwiłam się, że mu się pogorszyło. Nie byłam też z siebie zbyt dumna, że niejako na niego poskarżyłam. Miałam teraz skrupuły, nie chciałam przecież chłopakowi zaszkodzić. Widząc to lekarz, porozmawiał ze mną chwilę o bardzo słabej prognozie w przypadku zaawansowanej narkomanii i wielce szkodliwych, a często definitywnych wypaczeniach, które ta choroba powoduje. Natomiast odnośnie mnie samej, z przekonaniem dorzucił, że dobrze zrobiłam sygnalizując całą sprawę. W obecnym stadium choroby, właśnie taki niczym niezaburzony, głęboki sen, szczególnie po wszystkich hecach, które im pod tym względem dotąd wyczyniałam, jest niezbędnym warunkiem mojego powrotu do zdrowia. Nie powinnam więc sobie robić wyrzutów, a jedynie cieszyć się i korzystać, że leczenie wreszcie zadziałało. I spać, jak niemowlę spać.

* * * * *

    Tak więc wizyty Alaina urwały się jak nożem uciął. Nie mam pojęcia, czego mu tutejsi znachorzy zadali. Musi to być nie byle co. Obawiam się nawet, że skorygowane przez nich leczenie jest do tego stopnia skuteczne, że nawet konia zbiłoby z nóg. W każdym razie chłopak w ogóle zniknął z horyzontu. Nie pokazuje się nawet przy rozdawaniu lekarstw, a to już najlepszy dowód, że jest z nim naprawdę bardzo źle.

    Dobrze, że chociaż "Dziadek" zajrzy do mnie od czasu do czasu. Lubię tego staruszka i cieszą mnie jego wizyty.

    Za każdym razem, kiedy "Dziadek" za dużo szwenda się po korytarzach i wszystkim przeszkadza albo wychodzi na prowadzące w dół schody, mówią mu, aby poszedł do swojej narzeczonej, która na niego czeka. I to chodzi o mnie. Wtedy on niezmiennie na taką propozycję odpowiada zdziwionym pytaniem - ah bon? Czyli trochę mimo wszystko się dziwi, że ma jeszcze jakąś narzeczoną, ale jednak przyłazi.

    Dzisiaj siedział ponad godzinę. Z widocznym upodobaniem słuchał puszczanej z magnetofonu muzyki i chociaż nie wywijał hołubców jak kolega Alain, też zapamiętale rytmicznie podrygiwał. Potem postanowił sobie porysować czy może popisać, gdyż z bardzo poważną miną sięgnął po leżącą na stole kartkę i długopis. W ogóle stara się robić wrażenie, że wszystko rozumie i potrafi. Cóż kiedy kartkę miął bezsensownie, usiłując ją rozdzielić, jakby była sklejona, a długopis rozkręcił na części, wtykając tę najdłuższą do ust z zadowoleniem zgłodniałego tytoniu palacza. Uśmiecha się przy tym, robi dziwne miny.

    Wygląda na to, że "Dziadek" czuje się u mnie zdecydowanie dobrze i wyraźnie stara się, aby i mnie swoim towarzystwem rozbawić. I nawet mu się to udaje. Może jednak szczęśliwie, że przyjechali z kolacją, gdyż ta wizyta mogłaby się przeciągnąć w nieskończoność. Nie wypominając już nawet, że "gość", zresztą zupełnie niewinnie, wziął się i zsikał w mój reprezentacyjny fotel.

    Ale ogólnie "Dziadek" jest posłuszny jak niemowlę. Przyjdzie, posiedzi. Jak trzeba, to sobie pójdzie. Gorzej było z "Panią Smutną".

    "Pani Smutna" ciągle zagląda do czyichś pokoi. Zdaje się ma trudności ze znalezieniem własnego. Tym swoim chodem zataczającego się strusia, z miną niesłusznie zbesztanego dziecka kręci się, a raczej słania bezustannie po korytarzach. Zaczepia wszystkich napotkanych celem przedłożenia jakiejś sobie tylko wiadomej skargi lub prośby. Jest to męczące i bardzo przykre, bo błagający ton "Pani Smutnej" staje się natarczywy, a zupełnie nie wiadomo, o co jej chodzi i jak można by jej ulżyć, pomóc.

    Wczoraj byłam przypadkowym świadkiem, jak pielęgniarkę wreszcie na "Panią Smutną" poniosło. Kiedy któryś raz z rzędu przyszła ze swoim skamłaniem do gabinetu, została zbesztana i wyrzucona za drzwi z kategorycznym poleceniem zamknięcia się we własnym pokoju. Ale "Pani Smutnej" widać znów się pomyliło, bo zapukała do mnie.

    I wszystko byłoby może i dobrze, gdyby nie ta zbytnio sentymentalna piosenka nadawana właśnie przez radio. Usłyszawszy ją "Pani Smutna" bardzo się wczuła. Z uczuciem ulgi zapadła się wygodnie w fotel, by oddać się szczeremu, bezmiernemu rozczuleniu. Płakała głośno i bardzo rozpaczliwie. Jej wygląd rozdzierał serce. Jednocześnie sprawiała wrażenie osoby, która nareszcie dostała to, czego tak długo pragnęła. Zawodząc wniebogłosy, przybierała miny przymilne i adresowała do mnie wyraźnie dziękczynne gesty. Próbowała się nawet uśmiechać, choć też bardzo smutno.

    Traciłam kontrolę nad sytuacją. W żaden sposób nie udawało mi się "Pani Smutnej" uspokoić. Wprost przeciwnie, wskutek moich perswazji jeszcze bardziej się w tej eksplozji rozpaczy zapamiętywała. Ja już nie na żarty przerażona, zupełnie nie wiedziałam, jak mogłabym jej pomóc. Bałam się też, że może coś ją boli, wyglądała na osobę straszliwie cierpiącą. Jednak z jej zaszlochanego bełkotu nie byłam w stanie wyłowić żadnej rozsądnej skargi, a tym samym zrozumieć krzywdy, jaka ją zapewne spotkała. Rozpaczała, była bezgranicznie nieszczęśliwa i tyle. Spektakl się przedłużał, chciałam się już tylko jak najprędzej nieszczęsnej "Pani Smutnej" egoistycznie pozbyć.

    I tu trafiłam na trudność nie lada. Mój nieproszony gość za nic na świecie nie chciał skrócić swojej wizyty. Wszelkie próby wyprowadzenia jej z pokoju napotykały na gwałtowny sprzeciw, prowokowały istny szał. Widać "Pani Smutna", nie była na tyle stuknięta, na ile ją brałam, bo reagowała adekwatnie z konsekwencją człowieka walczącego o swoje. A postanowiła widać walczyć do upadłego, wobec czego z góry byłam na pozycji straconej. Szarpała się ze mną, zapierała nogami, uszczypnęła mnie nawet dość boleśnie w ramię. Wystraszyłam się, co tu dużo mówić. Wezwałam na pomoc pielęgniarkę.

    Co znaczy jednak autorytet. Pojawienie się osoby kompetentnej uspokoiło zbuntowaną "Panią Smutną" w jednej chwili. Natychmiast zapomniała, że tak bardzo chciała u mnie zostać i posłusznie, bez najmniejszych oporów dała się pielęgniarce wyprowadzić. Tylko minę miała nadal wielce boleściwą, jak zwykle bardzo smutną. Poskarżyła się też jeszcze żałośnie, aczkolwiek cichutko, że się boi i że nie może być sama.

    Chociaż z uczuciem niekłamanej ulgi, odprowadzałam do drzwi "Panią Smutną", rozumiałam ją i szczerze jej współczułam. Dobrze wiedziałam, o czym mówi.

* * * * *

    I przyszły dzisiaj do mnie dzieciaki.

    Serce mi mało nie wyskoczyło na ich widok. Szarpnęła mną wzbierająca od tak dawna tęsknota, a jednocześnie niepokój i żałość. Takie wydawały mi się zaniedbane, brudne nawet. Ale także wydoroślałe.

    Mała Dorotka to teraz wielka mądralińska. Od razu widać, że wodzi ojca za nos. W stosunku do starszego brata wydaje się być po kobiecemu wyrozumiała i opiekuńcza. Jest w tej roli zabawna i jednocześnie rozczulająca.

    Michałek też jakby zrogowaciał, zhardział. Taki zrobił się pewny siebie, swoich racji. To dobrze, zawsze był za delikatny, za bardzo wrażliwy. Widzę, że nabiera męskości.

    Dzieciaki zachowują się bardzo uważająco i grzecznie. Są najwyraźniej zaintrygowane miejscem, w którym się znalazły. Z zaciekawieniem małych kociaków zwiedzają mój apartament- izolatkę. Wszystko im się podoba i zgodnie stwierdzają, że taki szpital jest super.

    Michał, a ma to pewnie po mnie, jest wielce ciekawy tutejszego życia, a przede wszystkim innych chorych. Nalega, aby mu opisywać, opowiadać. Robię, co mogę, jednak to bardzo trudno zobrazować kliniczną rzeczywistość w kilku zdaniach.

    Mój synek nie zraża się wcale moimi jąkanymi, wyrywkowymi opisami. Zaskakuje mnie nawet, kiedy wskazuje na moje zapisane kartki, twierdząc, że to jest właśnie najlepsze rozwiązanie. Z całą powagą jeszcze mnie zapewnia, że książka, którą o tej klinice właśnie piszę, będzie rozchwytywanym bestsellerem, takie tu wszystko jest dziwne, aż fascynujące.

    Słucham mego synka i się uśmiecham. Tylko dziecko może być wobec matki, matki nawet chorej czy nieudolnej tak bardzo ufne w jej możliwości i tak optymistyczne. Jestem mu wdzięczna. Nawet nie wie, że nieświadomie trafił w niezmiernie czuły punkt. Taka wiara we mnie okazywana przez innych jest mi bardzo potrzebna. To podnosi na duchu. I to zobowiązuje.

    Pragnę się nacieszyć obecnością dzieciaków. Lekarze wyraźnie zapowiedzieli, że ta pierwsza wizyta jest trochę na próbę. Nie chcieli się wypowiadać, co do częstotliwości i terminu następnych. Nie wiem, kiedy znów będę mogła je zobaczyć. Niczego nie mogę im obiecać. Odsuwam jednak teraz od siebie te niepokoje. Nie chciałabym, aby cokolwiek zaburzyło radość, że wreszcie jesteśmy znów razem.

    Staram się, aby rozmowa z dziećmi była swobodna, lekka w tonie. Rozpytuję je, jak sobie radzą, jak żyją. Przekomarzam się z nimi, dowcipkuję. Chociaż najchętniej przytuliłabym je do siebie, aby już nigdy ich ze swoich objęć nie wypuścić. Wiem jednak, że mi tego nie wolno, żadnych uczuciowych demonstracji. Nie mogę sobie wobec nich pozwolić na rozczulenie, na słabość. Wskutek mojej choroby doświadczyły tego aż nazbyt.

    Słucham więc tylko jak opowiadają jedno przez drugie o szkole, o stołówce, przyjemnych wieczorach spędzonych u państwa Legrandów. Z ulgą przyjmuję do wiadomości, że na kolacjach przygotowywanych przez tatę jajecznica nie jest nawet tak często. Za to, tu czuję się uprzedzona, w domu ogromny bałagan, w ogóle nie wiadomo, gdzie co jest. Nic to. Najważniejsze, że są uśmiechnięte, zdrowe.

    Takie kochane i ładne są te moje dzieci. Spierają się właśnie ze sobą zawzięcie. Obserwuję je z dumą i jednocześnie ze ściśniętym sercem. Nic na to nie poradzę, dławi mnie od wewnątrz tak znane mi poczucie winy i nieopisany żal.

    Bolesna myśl kołacze się bezradnie, a jednak napiera. Jak mogłam tak o swych dzieciach zapomnieć, nie wziąć pod uwagę niechybnych, a jakże fatalnych następstw? Mając je obok siebie, nie miałam prawa do takiego zapamiętania się w rozpaczy. One w tym uczestniczyły. I było to niesprawiedliwe, okrutne. Pozostawały przecież bezbronne wobec chorej matki i na pewno przeżyły poważny psychiczny szok. A gdyby doszło, bo mogło, do katastrofy nieodwracalnej i ostatecznej, jaki wtedy byłby ich los?

    Myślę tak sobie i zaczynam rozumieć, o jakiej próbie mówili mądralińscy lekarze. Chodziło im o odczucia, jakie to widzenie się z dziećmi we mnie sprowokuje. Pewne jest, że na ich użytek wymyślę jutro radosną bajkę niczym niezaburzonego powitania, gdyż tę reakcję sprowadzającą się do poczucia winy będzie bezpieczniej głęboko przed nimi skryć.

    I już wychodzą. Niesamowicie szybko minęło to popołudnie.

    Michał jest podekscytowany. Odszukuje "przypadki", o których mu opowiedziałam. Najbardziej chciałby spotkać "Karacistę" i "Narkomana", który dowcipnie wypożyczył sobie telewizor. Domaga się nawet, aby wejść na salę telewizyjną, męczy go widać niezdrowa ciekawość głośno prukających z pardonem lub bez, telewidzów. Już nawet żałuję, że niepotrzebnie mu o tym wszystkim opowiadałam. Mój mąż ciągnie zdecydowanie do wyjścia. Mamy jednak pecha, gdyż rozpoczęło się właśnie niedzielne wydanie spektaklu "Babci Zafajdanej".

    "Babcia" stoi na korytarzu w kusej koszulinie, w pozycji rozkracznej i coś tam po swojemu gaworzy. Kupy są już wszędzie. Widząc wciągającą z furią gumowe rękawiczki pielęgniarkę, cierpnę z uzasadnionych obaw na myśl o popisie przemocy, jaki z kolei ona może na oczach dzieci zademonstrować. Byłoby to dla nich bardziej bulwersujące, niż "nieszczęśliwy wypadek" starszej i chorej kobiety. Chociaż i to jest już zbyt silne. Teraz i ja popycham swą gromadkę do wyjścia.

    Sprawiedliwie jednak muszę tu przyznać, że akcja "sprzątanie" przebiegła wyjątkowo spokojnie i w pełnej harmonii. Przynajmniej na zewnątrz, bo z pokoju, w którym zamknięto sprawczynię zbrodni rozległ się po chwili hurgot przewracanych mebli. To pewnie "Babcia" tak walczyła. Kategoryczne wejście pielęgniarki w jej popisowy niedzielny numer musiało mocno ją zdenerwować.

    Mój mąż ma najwyraźniej dosyć. Jest zdegustowany, przerażony i nawet mu się nie dziwię. Niecierpliwie ciągnie Dorotkę ku wyjściu. Michał się jeszcze zatrzymuje, by z całym przejęciem i z niezbitym przekonaniem mnie zapewnić, że czytelnicy rzucą się niechybnie na moją książkę. On mi to gwarantuje. Tu uzasadnia - każdy chciałby wiedzieć, jak tu naprawdę jest.

* * * * *

    Do dupy taka robota. Znów mi się pogorszyło. I jest to strasznie trudne do przyjęcia, było już przecież tak dobrze. Było i nie ma. Jestem jak chodzący kłębek nerwów. Prawie przed każdą północą biegnę do pielęgniarki po dodatkowy proszek na sen. Nie daję sobie rady. Czuję się rozstrojona, rozbita, a do tego autentycznie na siebie wściekła, że jeszcze raz dałam się sprowokować, że dopuściłam do pogorszenia mego stanu. Tak jakbym mogła coś zrobić, aby temu przeszkodzić.

    A zaczęło się w czwartek od prowokacyjnego, zadufanego w sobie konowała, który miał akurat ranny dyżur.

    Konował jak konował, wielu tu się takich przewija. Nawet nie wyczułam niebezpieczeństwa, a szkoda. Ten był naprawdę szczególny, straszny bufon, a do tego "Audiowizualny".

    Faktycznie, miałam ten przyniesiony z domu sprzęt, na relaksowy użytek, jak już wspominałam, przenośny telewizorek, radio-magnetofon, swoje ulubione kasety. Naprawdę nic więcej. To mikroskopijny rozmiar szafki sprawiał, że wydawało się tego dużo. Nigdy też nie pomyślałam, że może mi to zaszkodzić. A "Audiowizualnemu" od razu podpadł ten kącik.

    Nawet się nie przywitał, prosto wystartował do sprzętu. Kto go tam wiedział, że to tele-techniczny koneser i że wpadnie mu w oko akurat mój telewizorek.

    Lustrował aparat na wszystkie strony, włączał go sobie i wyłączał, kręcił gałkami do upadłego. Aż się już zaczęłam na serio niepokoić, że mi wszystko rozreguluje. Spodobał mu się też chyba wielofunkcyjny rozgałęziacz, bo w swym badawczym oglądzie mało go nie rozebrał na części. Podliczył jeszcze wzrokiem stertę magnetofonowych kaset, po czym do pielęgniarki skomentował zjadliwie - Popatrzcie co za elektrotechnika w tym pokoju. Prawdziwe studio, rzec można. Pacjentka jest dobrze "zainstalowana". Tym lepiej, pobyt tutaj będzie się jej mniej dłużył.

    A to już zabrzmiało jak pogróżka. Aż mnie ścięło, natychmiast nastroszyłam się cała. Właśnie problem dalszego tu pobytu, określenie czasu jego trwania miał stanowić kluczowy punkt dzisiejszego spotkania z dyżurującym lekarzem. Byłam beztroska i optymistyczna. Po przyspieszonej wizycie rodziny i ogólnej poprawie, jaką wszyscy mogli u mnie zaobserwować, liczyłam w duchu, że teraz cała reszta kuracji pójdzie już z górki. Miałam nadzieję najbliższy weekend spędzić za pozwoleniem mądralińskich w domu, a zaraz potem wyrwać się stąd już na dobre.

    Wszystko więc miałam poukładane, jak trzeba - konstruktywnie i optymistycznie. Oni tu na ogół bardzo lubią, jak zdrowiejący pacjent wykazuje zdrową inicjatywę. Na ogół, bo ten mi na takiego tolerancyjnego wcale nie wyglądał. Już widziałam, że mi z nim łatwo nie pójdzie. A wszystko przez to "zainstalowanie się", które jest mu wyraźnie nie w smak.

    To się narobiło. Gdybym wiedziała, że sobie tak zaszkodzę, siedziałabym tu w gołych, głuchych ścianach. Słuchać radia czy oglądać telewizję, to zdecydowanie wolałabym w domu, a tak przyjdzie mi teraz za ten ściągnięty tu dostatek ciężko zapłacić. Oj, niedobrze.

    Już widzę, jak poirytowany pan doktor zasiada sobie wygodnie w fotelu, aby mnie doszczętnie zdruzgotać. A czym mnie może najwredniej ugodzić ten specjalista od sprzętu, taki mściwy za jakiś dobrze technicznie pomyślany rozgałęziacz? Oczywiście niczym innym, jak żelaznym regulaminem i terminami tak odległymi i mętnymi, że już tylko od słuchania robi mi się słabo.

    Opadł bez śladu mój przedwczesny optymizm. Widzę, że mam same słabe punkty w tej partii. Wszystko jest przeciwko mnie. Pan doktor jest nie w sosie i jakby ze mnie niazadowolony, w dodatku jest niezłym bufonem i chyba się domyśla, że tak o nim mówię. Nie mam więc nawet co liczyć, że będzie mnie oszczędzał. Wprost przeciwnie, żeby sobie ulżyć, da mi porządnie w kość.

    Jakbym zgadła. Ustalając w mojej kuracji tylko najbliższy harmonogram, pan doktor posługiwał się dla lepszego zobrazowania palcami i to palcami obu rąk. I tego było mu mało, gdy sadystycznie zaczął wyliczać wszystkie czekające mnie jeszcze w klinice dni. Starał się być przy tym zasadniczy i drobiazgowy, słowo regulamin nie schodziło mu z ust.

    Było więc, a jakże, o mojej cure, która mimo przedwczesnej, tak to określił, wizyty rodziny ciągle mnie jeszcze obowiązuje, gdyż zgodnie z regulaminem kończy się dopiero za dwa dni. Powinnam już wiedzieć, zauważa, że regulaminowa procedura jest jak następuje. I tu właśnie rozcapierzył swe palce, zabierając się do szczegółowego wyszczególniania:

    Tak więc, piętnaście dni absolutnej izolacji, siedem dni przystosowujących do życia poza łóżkiem, jedna lub dwie wizyty rodziny i tu ścisła obserwacja, w dalszym ciągu przy ewidentnych postępach pozwolenie na dwudobowy pobyt w domu, powrót do kliniki celem dalszego leczenia i oczywiście obserwacji, znów prawo do wizyty w trakcie tygodnia, jeszcze następny weekend na zewnątrz potwierdzony zadowalającą kilkudniową obserwacją i dopiero wtedy - trzeba było go widzieć z jaką wredną satysfakcją tu podkreślił - i dopiero wtedy można mówić o wyjściu z kliniki na dobre. A do tego czasu nadejdzie niezawodnie niezbędne prise en charge.

    Powiedział, co wiedział i wielce z siebie zadowolony szykował się już do odwrotu. Widząc jednak, że przytoczone przez niego na końcu sformułowanie coś jak gdyby do mnie nie dociera, zawrócił jeszcze od drzwi półobrotem i nawet nie wydawał się zniecierpliwiony. Jedynie zauważył dość zresztą zgryźliwie, że oprócz sprzętu, którym się tak obstawiłam, przydałby mi się tu niewątpliwie jakiś dobry słownik. Poza tym wydawał się być zadowolony, że może pacjentowi na coś się przydać, wyjaśnić jeszcze jeden drobiażdżek. Rozsiadł się ponownie w fotelu. Widać było po nim, że bardzo wyjaśniać lubi.

    Prise en charge to forma ubezpieczenia, jaką gwarantuje w przypadku leczenia szpitalnego tutejsza ubezpieczalnia, tak zwane Securité Sociale. Sprawa jest prosta i wyłącznie formalna, natomiast załatwiana jest zazwyczaj dość opieszale.

    Normalnie - z ekstazą wymawia to słowo - dwa pełne tygodnie, podczas których pacjent normalnie śpi, więc i tak niczego nie potrzebuje, wystarczają na wymianę odpowiednich oświadczeń.

    W moim przypadku - tu prelegent zaczął się jakby troszkę denerwować - wszystko jest postawione na głowie i nic już nie jest normalne - w czasie leczenia snem nie spałam, ktoś wymyślił, aby przyspieszyć widzenie z rodziną, ktoś inny, równie nieodpowiedzialny robił mi nadzieje wyjścia z kliniki na weekend. W ogóle same bzdury. No więc w związku z tym - ciągnie bez oddechu swój wątek - i oczekiwany papier, który dawno już powinien do kliniki dotrzeć, do tej pory jeszcze nie doszedł.

    A ponieważ dla kliniki - czułam przez skórę, że wykładowca dociera do sedna sprawy - to potwierdzenie mojego ubezpieczenia jest koniecznym, regulaminowym zabezpieczeniem, nawet nie mam co marzyć, abym wcześniej, to znaczy zanim ta sprawa zostanie regulaminowo uporządkowana, wytknęła poza klinikę choćby nos.

    Tu się pan doktor wyraźnie ucieszył. Docenił piorunujące wrażenie, jakie na mnie wywarł jego systematyczny i szczegółowy wykładzik. Już on się starał, aby nie było między nami żadnych niedomówień, nieścisłości. Złapał jeszcze w ferworze leżący na stole długopis, by na boku moich notatek wyrysować mi czarno na białym ustalony przez niego harmonogram. Były tam wszystkie co do jednego wymienione wyżej etapy, które według jego pogróżek, bez najmniejszego już wyjątku, obejmą i mnie. Wyszedł mu bardzo zgrabniutki, proceduralny, regulaminowy wykresik.

    Wpatruję się w tę złowróżbną bumagę - mój wyrok i nie znajduję dość sił, aby oprzeć się ogarniającej mnie panice. Podliczam w myśli wszystkie zaplanowane dla mnie periodziki i stwierdzam z przerażeniem, że siedząc tu już trzy tygodnie, w żaden sposób nie wyrwę się stąd przed miesiącem.

    - O hola, hola panie doktorku! Chyba zapędził się jednak pan za daleko. Strachy na Lachy. Regulamin do szuflady. Ja już i tak zdobyłam zgodę na sobotnie wyjście - równie jak on, zjadliwie podkreślam - w rozmowie z doktorem "Patronem".

    Ale mu dopiekłam i wiedziałam, co robię. Już go wyczułam i znalazłam jego wrażliwy punkt. Na oko widać, że ślepa zazdrość żre tego typa od podszewki, zaburzając jego regulaminowe tenue.

    A jeszcze pod moim adresem, bezczelny, robił złośliwe przytyki do słabego charakteru, który niby mam. Niech martwi się lepiej o siebie, bo na wózku zawistnej chęci posiadania i z silnym kompleksem władzy, nawet w klinice psychiatrycznej za daleko nie zajedzie. Już nawet ja rozgryzłam, czym go można trafić i strzał był celny. Tym razem została boleśnie dźgnięta jego ambicja zawodowa.

    Na wzmiankę o "Patronie" rzucił się wściekle, a cała zbuntowana bezsilność wobec narzuconego autorytetu wyłaziła z niego każdym porem. Urażony do żywego podniósł się godnie z fotela i oświadczając, że w takim razie nie będzie więcej marnował dla mnie czasu, wyleciał z pokoju jak z procy.
 


ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka