Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(11)


poprzedni rozdział

* * * * *

    Bezduszna jestem i głupia. Poprzyszywałam etykietki tym wszystkim biedakom, ponadawałam im niby dowcipne imiona. Tylko dowcip tu gdzie? Przy takim nadmiarze ludzkiego nieszczęścia, już za samą ironię powinno się porządnie wytargać mnie za uszy. Zgoda.

    Tylko że jest to z mojej strony pewna forma samoobrony. Gdybym wszystko, z czym mam tu do czynienia przeżywała na poważnie, z pełnym, należnym zaangażowaniem, pewnie nie wytrzymałabym tego i załamałabym się bez reszty. I stąd ten odbiór z lekkim przymrużeniem oka. Jedynie dystans i nieco humory-styczne podejście, pomagają przetrwać ten koszmar, pozwalają uporać się jakoś z nawałem zbyt okrutnych obrazów, faktów i scen. Nie ma to nic wspólnego z brakiem zrozumienia czy współczucia, wprost przeciwnie.

    Patrzę na tych ludzi i zaczynam wątpić. Do jakiego stopnia cierpienie i choroba mogą pogwałcić godność człowieka, gdzie jest pułap jego wytrzymałośći? Co się tłucze w tych szalonych głowach? Dlaczego tak cierpią i czy jest możliwe, aby z tego kiedykolwiek wyszli? Znów wraca ważkie egzystencjonalne pytanie o sens ludzkiego istnienia. I to pytanie mnie dręczy, nie daje spokoju tym bardziej, że odpowiedzi nie znajduję.

    A koszmar trwa. Obraz obłędnych, przerażonych spojrzeń towarzyszy mi wszędzie. Wspomnienie oczu przepełnionych bądź bólem, bądź zaciekłą, rozpaczliwą agresją chodzi za mną krok w krok. Odgłosy bolesnych jęków, niesamowitych dzikich wrzasków, spazmatycznego płaczu lub jękliwego zawodzenia wdzierają się w uszy, alarmując mózg. Widok histerycznych ataków, napadów furii lub też aktów samoagresji wciska się gwałtem w świadomość, prześladując mnie i na jawie i podczas niespokojnego snu.

    Te odgłosy, te obrazy są powszednią i jakże realną stroną klinicznego życia. Są wokół mnie wszędzie. Osaczają i atakują, a jednocześnie zmuszają, abym własną chorobę, jakże błahą i niegroźną wobec innych widzianych tutaj, potraktowała jako ostrzegawczy sygnał organizmu, czy nie wiem, Opatrzności przed bezmiarem szaleństwa, z którego już nie jest łatwo, a czy w ogóle można, wyjść.

    Absorbują silnie mą uwagę inni chorzy. Jest to normalne, jedziemy przecież na tym samym wózku. Czas jednak wspomnieć także o ludziach zdrowych i normalnych, którzy tu pracują. Spróbuję teraz zaprezentować, inaczej mówiąc, wziąć na tapetę dosyć specjalny z racji rzeczy, za to wszechpotężny kliniczny personel.

    Wśród całej załogi rysują się wyraźnie trzy człony.

    Personel techniczny o charakterze usługowym; są tu kucharki, bufetowe, salowe z ogrodnikiem i hydraulikiem włącznie.

    Personel pielęgniarski o charakterze wykonawczym; są tu pielęgniarki pogrupowane według skomplikowanej hierarchii specjalności i stopni.

    Personel medyczny o charakterze zawiadująco-doradczym; są tu wszelkie doktory, też zróżnicowani, bo jeden wydaje się być mądrzejszy od drugiego.

    Sektor administracyjny zasługuje na odrębny paragraf, funkcjonując w klinice na specjalnych prawach, jako królestwo samo w sobie.

    Najbardziej kompetentne są pielęgniarki. Wprawdzie, to niby lekarze decydują o kuracji pacjenta, ale lekarz raz się wysili i coś wymyśli, powie swoje i pójdzie, a one zostają i z tym pacjentem muszą się użerać. Lepszy lub gorszy pomysł czynnika zawiadująco-doradczego, dla nich bez różnicy, zawsze sumiennie i skrupulatnie, z dużym nakładem sił i środków wprowadzają w życie. One egzekwują. Wykrzyknik.

    Pielęgniarki jako fundament i motor tej całej skomplikowanej machiny. To dobrze dobrany, choć może nie najbardziej szczery slogan, żeby się im przypodobać, podlizać. Bo nieraz warto, a niekiedy wręcz trzeba, możesz mi wierzyć na słowo.

    Z reguły są raczej nieprzyjemne, nieufne i nieprzystępne. Aż źle się robi człowiekowi, patrząc ciągle na ich zadufane, napuszone miny. Broń Boże zwrócić się do nich o cokolwiek. Zakazy i nakazy w żelaznej konsekwencji przestrzegania to prawdziwa ich domena, to ich żywioł. Zachowują się jak udzielne księżne zstępujące łaskawie na przyziemny padół celem udzielenia poddanym zasłużonej reprymendy. Okropność. Na każdym kroku manifestacje ich profesjonalnej godności oraz siła przebicia uzurpowanej wszechwładzy.

    Słodkie, opiekuńcze białe anioły. Dobre sobie. Czuję, że sobie dziś ulżę, odkuję się choć w ten sposób za wszystko, co przez nie tu wycierpiałam. Koniec z podlizywaniem. Będę o nich mówić, tak jak je widzę naprawdę. Kto chce, niech weźmie poprawkę, że nie jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach, że przemawia przeze mnie rozgoryczenie i wynikające z niego niesprawiedliwe widzenie świata. Ja i tak opowiem, jakie są.

    A są kąśliwe jak osy. Gdybym tu była patronem już za sam ton w odnoszeniu się do pacjenta, wyrzuciłabym je na zbity łeb. Bywają oczywiście wyjątki, ale bardzo nieliczne. Pielęgniarki są władcze, nieufne. Na zasadzie, bez kija nie podchodź.

    Traktują cię chłodno, z góry, żadnych spoufaleń, za grosz poczucia humoru. W razie potrzeby lub tylko na wszelki wypadek tak cię obsztorcują i ustawią, że odechce ci się wszystkiego. Nie tylko życia w klinice, życia w ogóle też.

    Sama wobec nich mam zawsze mimowolnego pietra niezależnie, czy przeskrobałam coś czy akurat nie. Czuję się wobec nich podporządkowana, potencjalnie winna jak uczeń przed zbyt srogim profesorem albo grzesznik przed obliczem nie lubiącego rozgrzeszać księdza. Kompletne wariactwo, żeby w tym wieku i do tego w chorobie jeszcze się kogoś bać.

    Męcząca musi być taka praca, aż do tego stopnia sztywna, gorliwa i regulaminowa. Męcząca musi być taka niezdolność do nawet małych wyjątków i ustępstw. Ale akurat na to, one się jakoś wcale nie uskarżają. Spokojnie robią swoje, rzucając nam wyzwanie - popatrzcie tylko, mierni ludkowie, kto tu naprawdę rządzi. Bo kiedy już muszą się poskarżyć, niezawodnie dostaje się nam, chorym. I słusznie. Nic nie rozumiemy, nie chcemy się podporządkować, sikamy, rzygamy, robimy kupy. Jakże oporny i niewdzięczny obiekt w ich cennej i wydajnej aktywności.

    Chciałabym być względem pielęgniarek sprawiedliwa. Zdaję sobie w pełni sprawę z ciężkich i faktycznie niewdzięcznych warunków ich pracy. Sama przecież przez wiele lat zajmowałam się dziećmi chorymi, głęboko upośledzonymi, więc wiem coś o tym.

    Nie potrafię ich jednak niczym usprawiedliwić, a nawet więcej, manifestowanej przez nie postawy po prostu nie rozumiem. Nawet się już zastanawiam czy takie sztywne, pełne dystansu zachowanie nie jest w jakimś sensie maską, rodzajem obronnego pancerza pozwalającego przy permanentnej konfrontacji z ekstremą pozostawać sobą, by móc robić swoje. Wykonywać pracę, która bezspornie jest bardzo ważna i potrzebna, co do tego nie ma dwóch zdań. Tylko po co tyle tej niechęci, bezwzględności? Czym wytłumaczyć brak zrozumienia, złą wolę lub ewidentną i bardzo niechlubną w tych warunkach złośliwość? Bo bywa i tak.

    Za to lekarze są zdecydowanie mili. Przy każdym obchodzie, a nawet w okazjonalnych kontaktach odstawiają spektakl wysokiej kultury, pełnego zrozumienia, szczerego zainteresowania pacjentem. Ogólnie bon ton.

    Tyle że się w kółko zmieniają. Nigdy nie wiadomo, kto w danym dniu zjawi się na obchodzie i każdemu od początku trzeba klarować co i jak. Ma to jedyny pozytywny skutek, że składający świadectwo wobec zmieniającego się ciągle trybunału pacjent-oskarżony musi mówić prawdę i tylko prawdę, bo inaczej przy swojej zresztą skołowanej głowie pogubiłby się z kretesem w swych zeznaniach.

    A oni się tam podobno ze sobą konsultują. Przynajmniej tak twierdzą. Mam co do tego podstawne wątpliwości, za nic nie mogę jednak rozgryźć, kto tu właściwie decyduje i trzyma to wszystko w łapie. W każdym razie do mnie przylatuje coraz to inny medyk, za to zawsze kompetentny i au courant. Mówię - przylatuje, bo też i wpada spiesznie jak po ogień. To niezły maraton, i trudno jednemu się wyrobić z obskoczeniem prawie setki łóżek w czasie krótkiego przedpołudnia. Nie łatwe jest życie psychiatry. La vie est dure.

    Przyleci więc taki, przeprowadzi swoją błyskawiczną indagację, porobi obserwacje, coś tam naobiecuje, żeby pozytywnie ustawić pacjenta. Co jest zresztą wysoce wskazane. Potem wsiąka na kilka dni. Mam chęć powiedzieć, zabierze dupę w troki.

    Przychodzi po nim drugi, już nie pozytywny i bez najmniejszych skrupułów odwołuje wszystko, co ci raczył naobiecywać jego szanowny kolega. Jeszcze może ci się dostać, że źle zrozumiałeś, bo słabiutki jest twój francuski, oj słabiutki. Za to twoje rozwiane nadzieje, gorycz rozczarowania i niepotrzebnie zszarpane nerwy są potraktowane z lekceważącą beztroską. Źle zrozumiałeś lub gorzej, dałeś się nabrać, jest to twoja prywatna strata i teraz sam sobie z nią radź.

    I tak to jeden zaprzecza drugiemu, nie mówiąc, że każdy z nich często zmienia swe opinie, decyzje, trudno zresztą wyczuć, zależnie od pogody czy humoru. W każdym razie nigdy nie jesteś pewien, co cię czeka. Czujesz się jak w tej łajbie mocno już podniszczonej, a dobrze rozhuśtanej w sztormowych falach pełnego morza. Nie mając koła ratunkowego, bez pomocy tych co cię obserwują z dalekiego, zamazanego wybrzeża nie wydostaniesz się. Bezpieczny brzeg jest zbyt daleko, a ratownicy zagapieni gdzie indziej, opieszali. Jeśli nie oglądając się na nich, postanowisz sam sobie radzić i wyskoczysz i tak nie dopłyniesz. Najwyżej możesz pójść na dno.

    Na personel usługowy złego słowa nie da się powiedzieć. Robią swoje, może tylko niezbyt solidnie. Nie chciałabym podawać się za taką, co to z nie jednego pieca chleb jadła, ale akurat jako pokojówka mam doświadczenie też. W pewnym okresie emigracyjnego życia podjęłam się bowiem nieopatrznie i nazbyt pochopnie pracy w jednym z paryskich hoteli jako właśnie femme de chambre.

    Często oceniając wysprzątany przez siebie hotelowy apartament, stwierdzałam z czystym sumieniem, że jest czysto jak w klinice. Przymiotnik "psychiatryczna" dodawałam zjadliwie, mając na uwadze zwariowanych patronów i całokształt panującej w hotelu atmosfery. I tam musiało być solidnie zrobione, inaczej patronka dałaby nam dobrze do wiwatu. Tu jest faktycznie klinika, zresztą dosłownie psychiatryczna, prywatna i wysokiej klasy, nic to nie ma jednak do rzeczy, gdyż po kątach fruwa sobie frywolnie zapomniany kurz.

    Czepliwa się jakaś zrobiłam. Zostawię dziewczyny w spokoju, bo są uczynne i miłe. No i przede wszystkim nie są kompetentne, za co też je lubię.

    Rzadko słyszę, żeby sztorcowały pacjentów, wtrącały się do czegokolwiek. Raz tylko jedna z bufetowych, którą poprosiłam o dodatkową porcję kawy zapragnęła odegrać rolę ważnej i mającej dużo do powiedzenia. Nie dość, że odmówiła, niby słusznie argumentując, że kawa jest ekscytująca i niezdrowa, już to był przykry afront, poleciała jeszcze wrednie z jęzorem do pielęgniarki, aby zdać sprawozdanie, jaka to ja jestem na tę ich lurę zawzięta. A wiadomo, niezadowolona z pacjenta pielęgniarka to surowe napomnienie i przykrość murowana.

    Jestem jednak spokojna, że taki numer więcej się już nie powtórzy. Od kiedy wpadłam na pomysł, aby się nimi wyręczać w przynoszeniu z miasta papierosów, płacąc oczywiście za fatygę, pozostajemy z dziewczętami w poufałej komitywie.

    Z naturalnym wyrozumieniem raczą mnie od razu podwójną porcję kawy, mając w nosie jej ewidentną szkodliwość. Możliwe też, że oszczędzają tę używkę na innych, mniej potrzebujących, bo zdarza się, że same z siebie konspiracyjnie mi przynoszą zupełnie nieoczekiwaną rezerwę.

    I na tym właśnie polega poratowanie bliźniego w biedzie. Nie dość, że dzięki nim zażegnałam kryzys nikotynowy, to jeszcze kofeinę mi fasują. Tylko patrzeć, jak zaczną mi tu znosić flaszki.

    W ogóle ostatnio, muszę się pochwalić, coś często chwalona jestem za miły sposób bycia, za schludność i porządek utrzymywany w pokoju. No i pewnie, taka pacjentka samodzielna, czysta i grzeczna niechby została sobie tutaj jak najdłużej.

    Nie robi pielęgniarkom historii o kilka zbędnych ukłuć przy okazji montowania kroplówki, jeszcze podziękuje. Za salowe samorzutnie odwala lwią część ich roboty. Bo lubi. Lekarzom we wszystkim potakuje z całym należnym respektem dla ich doświadczenia i wiedzy. A do tego płaci. Nawet to swoje odchylenie ma zupełnie nieszkodliwe, niegroźne. Bazgrze sobie po cichutku całymi dniami te swoje kartki. Tak, oby więcej takich pacjentek.

    A niech ich diabli.

* * * * *

    I jak tu nie wierzyć w horoskopy?

    Budzę się wcześnie, godzina szósta rano. Mile brzmiący głos radiowej spikerki właśnie przepowiada najbliższą przyszłość poszczególnym znakom zodiaku. W tle sympatyczna muzyczka. Trochę rozbawiona wyławiam horoskop dla siebie.

    - Ryby. Ryby, uwaga. Dziś nadszedł czas waszego przebudzenia. Wykorzystajcie tę szansę, nie przegapcie jej. Potraktujcie przemiany, jakie was spotkają, jak najbardziej serio.

    I proszę. Albo jest to sugestia albo faktycznie coś zaistniało, dokonując we mnie fantastycznych przeobrażeń. Czuję się, jakby ktoś dowcipny wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Strzepuję, otrząsam z siebie tę wodę razem z resztkami snu. Zmyły się i gdzieś przepadły wszystkie nocne majaki. Spłynął i zniknął na dobre cały koszmar czarnej otchłani. Otworzyły się oczy, mózg zaczął normalnie pracować. Ja się naprawdę "rozbudziłam". Ja już czuwam, myślę i czuję.

    Od kilku dni nieśmiało się obserwuję i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jestem nie ta sama. Zupełnie inaczej myślę i reaguję. Czuję się wyzwolona. Jak gdyby ktoś przenicował mnie na drugą stronę albo mnie odczarował, odmienił. I jest to tak wspaniałe, a jednocześnie nieoczekiwane, że aż szokujące.

    Kiedyś spytałam moją lekarkę o fizjologiczny obraz przemian utożsamianych z depresją. Chciałam wiedzieć, co dzieje się w takim chorym mózgu. Zdziwiła mnie jej odpowiedź jasno precyzująca, że chodzi najczęściej o czysto mechaniczny zanik płynu okołomózgowego, który nawilżając odpowiedzialne za nasze emocje nerwowe komórki, warunkuje ich sprawność i dobry stan. Każde w związku z tym leczenie antydepresyjne, między innymi, właśnie ten biochemiczny niedobór niweluje. To by się nawet zgadzało. Najwidoczniej po tej całej baterii lekarstw, wreszcie i mnie się w końcu coś nawilżyło. I bardzo dobrze.

    Myśli i odczucia, jeszcze kilka dni temu gwałtowne i czarne, uspokoiły się teraz, uładziły, ułożyły w logicznym układzie. Cudowne przeobrażenie, które zmienia bezmierny chaos w klarowną i sensowną treść. To trochę podobnie, jak w tej popularnej układance dla dzieci - puzzle.

    Najpierw są dziesiątki pokawałkowanego sensu, strzępki nieokreślonych treści zawartych w drobinach kolorowego kartonu. Dalej widzimy uzasadnioną bezsilność sapiącego z utrudzenia Malucha, który bardzo się stara, usiłując dopasować jeden kawałek do drugiego. Nikt mu jednak nie dał nawet wzoru. Trudno mu jest więc przede wszystkim zacząć. Nie ma pojęcia, jak się do swojej układanki zabrać, gdyż nie wie, co ma właściwie przedstawiać ten jego obrazek. I nagle wyłania się przed nim chociażby najmniejszy, ale już logicznie spójny pierwszy fragment. Maluch jest inteligentny i to wystarczy. Odtąd pójdzie mu jak z płatka. Leżący przed nim stosik kartoników rozpracuje już świadomie i wybiórczo. Zrozumiał zasadę, rozszyfrował system, może być spokojny o końcowy wynik. Teraz to już tylko kwestia cierpliwości. I podobnie jest ze mną.

    Ciężko to szło i powoli, lecz wyłonił się wreszcie w mej świadomości realny obraz sytuacji. Znów potrafię myśleć logicznie i jasno. Do swoich przeżyć nabrałam pewnego dystansu. Moje reakcje nie są już tak drastyczne, ostre. Uległy jakiemuś wyciszeniu, wyhamowaniu.

    W pełni zdaję sobie sprawę z położenia w jakim się znajduję. Co tu dużo mówić, nie jest to położenie najlepsze. Chcę jednak wierzyć, że dwie pierwsze i najtrudniejsze fazy choroby - protest i desperację mam już za sobą. Teraz powinna się rozpocząć faza ostatnia, jaką stanowi odbicie się od dna, oderwanie. A ma ona przynieść konkluzje, rozwiązania pozwalające zamknąć przebyty etap oraz zapoczątkować konieczny do kontynuacji życia niejaki remont psychiki, odnowienie duchowe.

    Już nawet zaczynam, choć jeszcze nieśmiało, konkretyzować pewne pomysły, zamiary. Pełna dobrej woli, próbuję formułować nareszcie bardziej już konstruktywne wnioski. Nie będę ich jednak na razie przytaczać. Niech się jeszcze przetrawią, skrystalizują, okrzepną. Jedno jest pewne i nagle oczywiste, że trzeba walczyć, że warto żyć. Żyć wreszcie inaczej, lepiej, po raz pierwszy od tak dawna z nadzieją. A to już jest bardzo dużo! To jest wszystko.

    Póki co, trzeba się skoncentrować na rehabilitacji, która też może okazać się ani prosta, ani łatwa. Zaczynam powoli rozumieć, że mój pobyt tutaj powinnam wykorzystać jako możliwość wypoczynku, psychicznego odprężenia. To moje "przebudzenie" potraktować jako życiową odskocznię. Koniec więc z rozpaczliwą introspekcją, z rozdrapywaniem starych ran. Niezbędne jest, abym przed kolejnym starciem, przed czekającą mnie życiową rundą otrząsnęła się i nabrała nowych sił.

    I proszę, jaka to się mądra zrobiłam poniewczasie. Swoją drogą, jakich to też cudów potrafi dokonać reklamująca się na cały świat francuska medycyna. Châpeau. Tylko uchylić w uznaniu kapelusza.

    Oczywiście, nie można tu mówić o cudzie, ani nawet nagłej i totalnej metamorfozie. Nie potwierdzę przecież, że wskutek psychoterapii, której zostałam poddana, poczułam się nagle w stanie euforii, czy chociażby szczęśliwa. Żadne tam gwałtowne przeobrażenie czarnych, nawet samobójczych myśli w samoistną radość i poczucie pełnej i beztroskiej aprobaty życia, bo na przykład trawka ładnie rośnie, czy ptaszek sobie śpiewa. Nie. Czuję się tylko bardziej świadoma, a przede wszystkim spokojniejsza. Może teraz potrafię już obiektywniej, na zimno i z koniecznego dystansu rozważyć czynniki, które mnie do tak drastycznego stanu doprowadziły.

    Poza słabą odpornością psychiczną, którą mogę już niestety uznać za pewnik, zdecydowanie destruktywną rolę odegrały również pewne niesprzyjające uwarunkowania i fakty, stanowiące wyśmienite podłoże dla tej szczególnej choroby. Nie są one wyssane z palca, ani też nie powstały jako wyimaginowany produkt zaburzonej świadomości. Istniały faktycznie i istnieją nadal, niezależnie od mojego "przebudzenia".

    Takich życiowych trudności, złych przyzwyczajeń, problemów nie da się nawet przez najdłuższą i najbardziej efektywną kliniczną cure wymazać. Nie unicestwią się samoistnie, czekają na inicjatywę, przedsięwzięcia. Kiedyś wrócę, a one wciąż pozostaną realną cząstką mego życia i znów przyjdzie mi się z nimi zmagać. Mam jednak pewną szansę, gdyż teraz już to wszystko wiem.

    Wiem, że to jeszcze nie koniec choroby. Może zaledwie początek końca. Tak zadomowiona przecież we mnie depresja wyłoni się zapewne nie raz, by pokazać, co nawet w odwrocie potrafi. Wyciągnie po bezbronną zdobycz swe nieustępliwe, zdradliwe pazury. To byłoby za piękne, gdyby miała ustąpić tak łatwo.

    Nie będzie już jednak walkoweru. Znajdzie we mnie teraz, już nie słabą pokonaną ofiarę, lecz przeciwniczkę w swej bezwzględności godną siebie. Zajadłą przeciwniczkę, która raz zaatakowana gotowa jest walczyć o przewagę, a już na pewno się bronić.

* * * * *

    Wyłom w żelaznym regulaminie, nie do wiary! W moich potyczkach z lekarzami pierwszy sukces, a w kuracji moment kluczowy i wyraźny krok do przodu.

    Mimo, że moja cure kończy się dopiero w przyszły piątek, lekarze wyjątkowo zezwolili, aby rodzina odwiedziła mnie z pominięciem regulaminu wcześniej, to znaczy już w najbliższą niedzielę.

    Ktoś, kto nie zetknął się nigdy z takim bezwzględnym, absolutnym reżimem, nie potrafi nawet docenić, co to za ustępstwo i przywilej. Mnie się ten absurdalny system dał mocno we znaki, pragnienie zobaczenia się z dziećmi jest przeogromne i stąd bierze się przepełniające mnie w tej chwili odczucie autentycznej ulgi i szczerej wdzięczności.

    Hura! Zobaczę nareszcie moje kochane Mordki. Boże, jak się za nimi stęskniłam. Rozpiera mnie ogromna radość, niecierpliwość i chyba też troszkę dumy. Trzeba było mnie widzieć, z jakim zapamiętaniem przekonywałam lekarzy i jak dzielnie o prawo do tej wizyty walczyłam. Nie skamłałam już jednak i nie biadoliłam jak ktoś żebrzący o ulgi, a stojący na pozycji straconej. Biorąc mądralińskich troszkę pod włos, odwoływałam się do ich cennego doświadczenia i medycznej wiedzy. Argumentowałam na wszystkie sposoby, jak dziękczynne skutki dla mojej kuracji może spowodować to widzenie się z dziećmi, o które się niepokoję i których jest mi bardzo brak.

    Co prawda, nawet tak bardzo się nie opierali. Sami musieli uznać i docenić wyraźną, wręcz przełomową w mym stanie poprawę. Znów się nade mną dziwują, że po tak przeciągniętym w czasie okresie stagnacji, raz przekroczywszy próg, odzyskuję siły psychiczne nadspodziewanie intensywnie i szybko.

    Nie tylko medyków zadziwiam, sama siebie nie rozpoznaję. Jestem kompletnie odmieniona. Otrząsnęłam się niespodziewanie z tego obezwładniającego psychicznego zawieszenia, letargu i naprawdę się czuję, jakby mnie ktoś władny, a litościwy wreszcie odczarował.

    Obślizgłe żabsko przemienione w czarującą królewnę, szpetna i okrutna bestia siłą miłości przobrażona w szlachetnego rycerza, bezduszny, toporny głaz, w którym drzemały czekające tylko na cudowne przebudzenie dobre, uczynne duszki. Błogosławiona metamorfoza. Znamy to wszyscy, wzruszaliśmy się do łez. Ja doznałam czegoś podobnego na sobie.

    Czarna magia, rzucanie uroków i unicestwiających wszystko co dobre i piękne okrutnych, szatańskich zaklęć, nie zdarza się to tylko w pouczających legendach i bajkach. Może przytrafić się każdemu w jego normalnym życiu, w cywilizowanym świecie z końca dwudziestego wieku. Trzeba się więc bardzo strzec.

    Życie odczarowanej ropuchy jest wspaniałe. Mimo złośliwych uśmieszków z twojej strony, nie odstąpię od postaci przebudzonej królewny, gdyż doskonale czuję się w tej roli.

    Śpię przez całą noc spokojnie jak dziecko, a do tego twardo jak suseł, a przy tym miewam sny tak miłe, pogodne i kolorowe, że często aż mi żal się przebudzić. Pragnęłabym, aby przewijały się dalej. Z całej też siły usiłuję rano, przywołać wspomnienie tego, co przeżyłam w czasie snu na jawę. Nie za bardzo mi się to jednak udaje. A szkoda, przydałoby się i w realnym życiu trochę koloru, pogody, miłych przeżyć. Dobrze chociaż, że miłe wrażenie, dobry nastrój po takich snach pozostaje. Pytałam nawet lekarzy, czy serwują mi na noc jakieś narkotyki i stąd być może, te baśniowe majaki. Ze śmiechem zaprzeczali, ale kto ich tam wie.

    W każdym razie budzę się wcześnie rano, za to cudownie wypoczęta, w pełnej formie. Nie ma mowy o żadnych, jak je nazywam, mroczkach, zaćmieniach umysłu czy zawrotach głowy. Pełne odprężenie i sprawność, jakbym wcale nie pożarła wieczorem tej całej garści prochów i nie zatankowała w siebie, zresztą z dużym obrzydzeniem, pełnej szklany gorszych jeszcze w smaku od gorzały, tajemniczych, co do składu i działania kropli.

    Najważniejsze, że od razu po przebudzeniu odzyskuję pełną świadomość i bez najmniejszego wysiłku podejmuję codzienne, rutynowe zajęcia zdrowiejącej kuracjuszki.

    W ciągu dnia też pozostaję aktywna, pełna werwy. Co zdarzało mi się dotąd bardzo często, teraz już nie ucinam sobie popołudniowej drzemki. Nie odczuwam takiej potrzeby to jedno, a poza tym, jakby mi było szkoda tracić na przesypianie tyle już przecież zmarnowanego czasu.

    Pragnę wykorzystać do maksimum tak korzystne warunki psychiczne i umysłowe, aby wszystko, co zarzuciłam, do czego nie byłam po prostu zdolna, teraz łapczywie nadgonić, nadrobić. I tym bardziej pełna jestem zapału, niemal entuzjazmu, że nie bardzo już na taki nawrót sił psycho- witalnych liczyłam. Umęczona długoletnią chorobą, obawiałam się, że świadoma życiowa aktywność jest dla mnie sprawą straconą. A jednak.

    Dużo więc piszę, pochłaniam książki, które mam tu ze sobą, słucham radia, oglądam telewizję już u siebie w pokoju, a poza tym szwendam się po korytarzach, nawiązując kontakty z innymi pacjentami. Oczywiście tylko z tymi, z którymi w ogóle można się dogadać.

    Przypadków takich jak ja, czyli depresyjnych nie jest tu wcale tak mało. Zupełnie jednak nie rozumiem, dlaczego właśnie my określani jesteśmy przez personel jako "psychiczni". Jakby cała reszta była pod względem władz umysłowych najzupełniej normalna, a tylko my nie. Znów pewnie wysoce prawdopodobna ignorancja lub tylko swoiste poczucie humoru. Ja obstawiam to drugie.

    W każdym razie inni "psychiczni" też są. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni, z tym że kobiet jest zdecydowanie więcej. Depresja jest feministką. I proszę, a ja ją dotąd widziałam tylko ze złej strony.

    A depresyjny szablon się powtarza. I słyszę ciągle to samo: trudności w pracy, kłopoty rodzinne, lub osobiste klęski, a niekiedy pełne prosperity i też niewytłumaczalny krach. A jeszcze do tego nie dające się na dłuższą metę wytrzymać wariackie tempo przeciążonego codziennego życia.

    Każdy ma własną historię, lecz w gruncie rzeczy są to historie aż nad podziw podobne. Depresja jest sprawiedliwa. Chociaż nasze osobowości i życiowe uwarunkowania są różne, sam mechanizm choroby jest identyczny w swej żelaznej konsekwencji totalnej destrukcji.

    W nawiązywanych znajomościach nie ograniczam się tylko do "swoich". Jestem otwarta na wszelkie ludzkie niedoskonałości i upadki. Pewnie dlatego z pijaczkami też bardzo lubię sobie pogadać. I wiem, co robię. Niech mi wyklarują, o co tu chodzi, na czym polega i czym się przejawia takie przeklęte uzależnienie od alkoholu. Tego świństwa, z którym żyję od lat za pan brat. Chcę więc zrozumieć, jak to działa, bo nie daj Boże, jeszcze się przyda.

    Jak to rozmowy kształcą. Już się dowiedziałam, że ogólnie rozróżnia się alkoholizm socjalny i impulsywny. Jeżeli już, to mnie grozi raczej ten drugi. Będąc pogrążona w bolesnej brei uczuć, nie szukałam ni okazji ni towarzystwa. Wprost przeciwnie. Jednak wybierając samotność i to z pełnym przekonaniem, jednocześnie uparcie i rozpaczliwie szukałam zdradliwej flaszki.

    A geneza i przebieg samego alkoholizmu jest do depresji wprost bliźniaczo podobny. Te dwie choroby zazębiają się ze sobą, pokrywają się nawet w identycznych objawach. Znów trudno sprecyzować, gdzie jest przyczyna, a gdzie skutek. Czy jesteś w depresji, dlatego że pijesz? Czy pijesz, dlatego że depresja rozdrapała twój rozsądek i silną wolę na strzępy?

    Nawet nasze historie pasują do siebie, jak ulał.

    Znów niepowodzenia, zawody, kompleksy, kłopoty, lecz nade wszystko i niezmiennie samotność. I tylko dochodzi jeden czynnik, o którym nie wspominają "psychiczni", to nieprzeparty urok niezliczonych tu we Francji i serwujących alkohol non- stop przytulnych kawiarenek, małych, lub jak kto woli, większych i wysoce eleganckich barów.

    A jeszcze poza tym, tak typowy dla francuskiego modelu życia, zakorzeniony przez odwieczne tradycje wielce niebezpieczny nawyk rytualnego, codziennego picia. Sami chorzy z przekonaniem twierdzą, że jest to pułapka, w którą szczególnie słabszym i mniej odpornym, bardzo łatwo jest wpaść.

    Najpierw zupełnie niegroźnie, alkohol konsumowany tylko do posiłków jako środek wspomagający trawienie. I jeśli na tym się kończy, wszystko jest jeszcze OK. Sama widziałam w dzienniku telewizyjnym parę krzepkich staruszków z mocno czerwonymi nosami, którzy mieli za zadanie przekonać widza, jak to regularne, aby tylko kontrolowane picie konserwuje nadzwyczaj władze umysłowe oraz fizyczne ciało.

    Tyle tylko, że z czasem alkohol staje się nieodzowny. Nie ma mowy, abyśmy przekąsili cokolwiek bez zakrapiania. Nabawilibyśmy się przecież murowanej niestrawności. A krótko potem potrzebny jest już zawsze. Towarzyszy nam wiernie w każdej towarzyskiej rozmowie, jak i w samotnym, mozolnym zbieraniu myśli, podczas przerwy w pracy, lub cichcem podczas pracy. Staje się naszym zażyłym kompanem, pomagającym uśpić to całe życiowe ubóstwo, uśmierzyć ból codziennych lub niekiedy wyjątkowych kłopotów i trosk.

    I tu nam jeszcze alkohol pomaga, lecz jakże jednak interesownie. Jak bezlitosny kredytodawca, zgłosi się wkrótce po swoje. Upomni się o należny mu haracz, a nie zaspokoi się byle czym. I ta danina jest okrutna, nie będzie łatwo ją wypłacić. Chociaż znów tu użyję słów dużych i mocnych, będzie nią nasza wolność i nasza ludzka godność. A czy bez tego warto dalej żyć?

    Chorzy zawładnięci przez nałóg są bardzo otwarci i szczerzy. Wygląda na to, jakby odczuwali wewnętrzną potrzebę głośnego wyrażenia swych uczuć, podzielenia się z innymi swoimi, jakże niekiedy makabrycznymi przeżyciami. I jest to dla mnie często wręcz szokujące. Trzeba mieć przecież dużo cywilnej odwagi, aby tak dawać publicznie świadectwo własnego skrajnego upadku, a często wręcz upodlenia.

    Kiedy patrzę na "butelkowiczów", słucham ich opowieści, mam nieprzeparte wrażenie, że są to ludzie nieprawdopodobnie wprost zastraszeni, autentycznie przez swój nałóg sterroryzowani. Ogrom katastrofy jak gdyby ich przerasta. I stąd pewnie ta chęć wyrzucenia z siebie problemu, który przeraża i który wciąż stanowi ogromne zagrożenie. To tak, jakby publiczne wskazanie palcem winowajcy mogło go unieszkodliwić, powstrzymać lub chociażby osłabić.

    Ludzie cierpiący na depresję są w swoich wynurzeniach bardziej dyskretni lub patrząc na to inaczej, może po prostu bardziej skryci. Opowiedzą ogólnikowo swoją historię, natomiast cały koszmar wewnętrznych przeżyć pominą milczeniem. Jakby sprawiało niekłamany ból takie wyjawianie na światło dzienne najskrytszych zakamarków śmiertelnie zranionej duszy. Podobnie jak bolesną żałobę po stracie kogoś bliskiego chowamy głęboko w sercu, zatrzymujemy dla siebie. Depresja jest więc chorobą wysoce intymną. Jeszcze jedno, co można o niej powiedzieć.
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka