Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(10)


poprzedni rozdział

* * * * *

    Mijają dni. Mimo ogromnej monotonii i nudy czas biegnie nieprzerwanie, wydłużając kalendarz mojego klinicznego życia. Jestem już wytrawną pensjonariuszką, pacjentem - starym wygą.

    Poznałam wszystkie tutejsze mechanizmy, zwyczaje i sztuczki. Sama w swoich drobnych samoobronnych wybiegach doszłam już niemal do perfekcji. Poczynam sobie coraz odważniej i śmielej, nierzadko wręcz bezczelnie. Mam wrażenie, że jestem tu od bardzo dawna, choć to dopiero zaledwie trzeci tydzień.

    Rutyna i tutejsze reguły, którym z początku tak żywiołowo się przeciw-stawiałam, sama nie wiem jak i kiedy, zdominowały mnie, ustalając określony model mojego tu życia. I przyniosło mi to pewną ulgę. Przestałam walczyć, buntować się, rozumować i szarpać. Introspekcję zawiesiłam na kołku.

    Czuję się trochę jak posłuszny, poddawany tresurze zwierzak, który odpowiada oczekiwanym stereotypem zachowań na określone hasło. Ja też żyję z sygnału na sygnał, od jednego etapu do etapu najbliższego, odpowiadając jednoznaczną reakcją na ściśle wyszczególniony bodziec. Sen, posiłek, przewidziany zabieg, rozmowa z lekarzem to kamienie milowe mojej maksymalnie ograniczonej i całkowicie podporządkowanej psycho- fizycznej egzystencji. I tak jest łatwiej.

    Cała reszta, rozterka, brak akceptacji dla siebie i choroby, potęgujący się niepokój, ten cały depresyjny ból, zawisły gdzieś poza mną w bliżej nieokreślonej próżni. Sama widzę, że zrobiłam się jakaś wyciszona, zobojętniała, przytłumiona lecz w sumie jest mi tak znacznie lżej.

    Przed kilku dniami otrzymałam z domu bardzo cenną przesyłkę: radio-magnetofon, moje ulubione kasety, kilka książek, a nawet mały, czarno-biały, przenośny telewizor. Mam więc już swoje okno na świat, poszerzył się zakres moich aktywności. Od razu szybciej upływa czas, nie czuję się już tak samotna.

    Prowadzenie tego dziennika też należy do mojej codziennej rutyny. Pisanie tak bardzo mnie już wciągnęło, że chyba trudno byłoby mi się bez niego obyć. W każdej wolnej chwili łapię za pióro, by przelać na papier wszystko, co mi akurat kołacze się w głowie. Wyrzucam to z siebie, a raz ująwszy w słowa w jakimś sensie neutralizuję, unicestwiam. Tak więc znów odskocznia i zapomnienie.

    Nie tylko z potrzeby zapełnienia tych kartek, ile raczej z autentycznego zainteresowania, jak również wrodzonego wścibstwa, wnikliwie obserwuję otaczających mnie ludzi. Mniej lub bardziej dyskretnie podglądam zarówno personel przy pracy, jak innych chorych, moich towarzyszy niedoli. Aby było łatwiej i mniej anonimowo, sama w myślach ponazywałam ich sobie. Są zresztą tacy charakterystyczni.

    Tak więc na początek "Pani Grzeczna ze szklanką".

    Jest to taka sobie zwyczajna pani w średnim wieku, bardzo zadbana i chociaż występuje w stroju nadającym się do alkowy, zawsze pojawia się starannie i ładnie ubrana. Schludna nocna koszulka pod równie schludną i skromną podomką, kolory wdzięcznie cukierkowe, falbanki i koronki. Włosy czyściutkie, mocno przylizane, przepasane ozdobną tasiemką. Sama słodycz. Do tego niezmienny, jakby przyklejony, aż ujmujący za serce taki uprzejmy, wręcz podlizujący się wyraz twarzy. W ręku szklaneczka. Postawa ciała w cierpliwej gotowości lekko pochylona do przodu, nogi niewygodnie ściągnięte ku sobie w skromny ciup.

    I tak sobie stoi. Stoi tak i czeka, wyciągając w żebraczym geście swą szklankę. Mówiłam już, że wszyscy zgłaszamy się trzy razy dziennie pod gabinet po lekarstwa, lecz "Pani Grzeczna" jest tam niemal zawsze. Czeka sobie na zapas, na wszelki wypadek. Ona zawsze tam tkwi.

    Stoi grzecznie z boku, aby nikomu, broń Boże, nie przeszkadzać i bez specjalnego wyszczególnienia adresata niezmordowanie ujmująco się uśmiecha. Po otrzymaniu swojej porcji leków wraca na chwilę do pokoju, robi też króciutkie przerwy na czas obchodu i posiłków, ale gdy tylko jest już wolna od "obowiązków", natychmiast wraca na swoje stanowisko i czeka z wyciągniętą szklaneczką, niezawodnie grzeczna i cierpliwa.

    Następny to "Narkoman", przesympatyczny osiemnastoletni chłopak.

    On również kręci się wiecznie koło gabinetu pielęgniarek, inaczej jednak niż "Pani ze szklanką". Nie stoi cierpliwie i nie czeka, tylko podkrada się, zaczaja jak chcący pograsować w kurniku wygłodniały lis. Uważnie obserwując, co się dzieje, szykuje się do skoku. Aż się trzęsie, poci i ślini z tej chuci. Przy tym uśmiecha się, zagaduje, czaruje. Można powiedzieć zamiata ogonem. Tylko czyha na nieuwagę pielęgniarki, aby dopaść i podkraść jakąś pigułkę lub ampułkę z zastrzykiem. Sama widziałam kilkakrotnie, jak mu się to udało. Łapał chciwie swą drogocenną zdobycz i uciekał pospiesznie, by ją w spokoju skonsumować, a zaraz potem wracał na swoje łowieckie stanowisko, trochę tylko bardziej kołowaty, odurzony.

    Musi być bardzo potrzebujący, tak jest zdesperowany, zawzięty. Aż żal na niego patrzeć, jak przy okazji kolejkowego pobierania leków strasznie cierpi na widok znikających w czeluściach czyichś przełyków nieosiągalnych dla niego, a tak upragnionych psychotropowych porcji. Jak kat nad dobrą duszą, stoi uparcie z boku kolejki, bacznie obserwując przełykających swoje racje pacjentów. Może coś komuś spadnie lub ktoś się zakrztusi i wypluje? Tylko na to czeka, błyskawiczny skok i chaps. I chyba nas wtedy nienawidzi, taką niechętną, wręcz wrogą ma minę. Zresztą wygląda podczas takiego "polowania" okropnie. Błędny, zatracony wzrok, wargi spieczone, spalone jakąś wewnętrzną gorączką, nerwowo i głośno przełyka ślinę.

    Gdy go obserwuję w tym stanie, widzę żałosny wrak człowieka, a przecież to chłopak dopiero wchodzący w życie. O ile wiem, jest w trzeciej klasie liceum, ma kochającą go i jak najbardziej poprawną rodzinę. Fatalny start, pełen cierpienia okrutny początek młodego życia, a co dalej? Żal mi bardzo sympatycznego skądinąd lekomana.

    Bo jest to chłopiec naprawdę przemiły. Poza stanami okaleczającego go psychicznie narkotycznego głodu jest błyskotliwy, dowcipny i przyjazny. Niemal od początku nawiązała się między nami nić szczerej sympatii. Kiedy jest tylko w lepszej formie, podbiega do mnie, wita się ze mną jak ze swoją kumpelką, dając mi buzi z boku. Raz usłyszawszy, jak skarżę się pielęgniarce, że kończą mi się już papierosy, bez wahania wyciągnął jednego zza ucha i oddał mi tę swoją rezerwę. I musiał dobrze sobie zakodować ten mój brak nikotynowej używki, gdyż teraz bardzo często dzieli się ze mną swym łupem. Sam nie pali i podejrzewam, że wyłudza papierosy od innych.

    Poza tym to przystojny, dobrze zbudowany młodzieniec. Od wczoraj trochę stracił na wyglądzie, gdyż zgolił sobie głowę na maszkarną łysą pałę. Zrobił to własnoręcznie, czym niebywale się chlubi i jeszcze mnie swe usługi poleca, przekonując, że tylko tak "ufryzowana" mogę wreszcie odnaleźć swój wyzwolony, autentyczny styl. Może to i niegłupie, kto wie?

    Korowód przewijających się tu postaci jest bardzo zróżnicowany i długi. Wśród nich nie można przeoczyć atrakcyjnej i zgranej pary, jaką stanowią "Karacista" wraz z "Chinką".

    Są nierozłączni. Może to narzeczeni, pewne spoufalenie między nimi wyraźnie rzuca się w oczy. Spacerując, obejmują się czule i niezmordowanie szepczą do siebie swoje zawiłe sekrety. Zawsze zajęci są sobą bez reszty, nie sądzę, aby cokolwiek z zewnątrz do nich docierało. Miłe dla oka czułe stadło, chociaż fizycznie nie pasują do siebie raczej wcale.

    "Karacista" to chłop rosły na dwa metry, do tego gdzieś ze sto kilo wagi. Cerę ma trochę żółtawą, oczy nieznacznie skośnie, włosy połyskliwe i czarne. Tylko ta imponująca postura trochę myli, gdyż jakoś nie bardzo pasuje do azjatyckiej rasy. Za to uniform ma tamtejszy i wielce tradycyjny. Jest to imponująco piękne, koralowego koloru kimono, całe pomazane w czarne agresywne zygzaki, a do tego przepasujący talię szeroki, biały pas. Na nogach klapki z trzciny. Taki przerośnięty samuraj.

    Ale co tam ubiór, to tylko rekwizyty. Trzeba go zobaczyć, jak chodzi, jak się porusza. Pełna sprawność, gracja i szpan. Nawet niekiedy zatrzymuje się na moment w swym spacerze, aby pewnie dla zachowania wprawy, przećwiczyć sobie jakąś skomplikowaną pozycję i wejście na przeciwnika. Wydaje przy tym dosyć dziwne odgłosy. Przy markowanym ataku groźnie pokrzykuje, a dla lepszej koncentracji oddaje się z całym przejęciem głębokim sapaniom. Na czas pokazu "Chineczka" na wszelki wypadek ostrożnie się odsuwa, widać jednak, że bardzo swego "Karacistę" podziwia.

    "Chineczka" przy swoim partnerze wygląda jak filigranowa lalka. Jest drobniusieńka i malutka, przy tym naprawdę bardzo ładna. Taka wdzięczna miniaturka. Poza tym jest elegancka, wygląda zawsze jak wyjęta z żurnala. Zgrabna garsonka, kolorystycznie dobrane półszpilki, barwna i fantazyjnie przewiązana apaszka, w uchu oryginalny kolczyk czy klips.

    Ćwierkając coś bez przerwy cienkim, piskliwym głosikiem, ledwo nadąża swoim drobnym, pospiesznym kroczkiem za stawiającym kroki szerokie i zamaszyste "samurajem". Widać jednak, że bardzo się stara, a przy tym jeszcze ślicznie się uśmiecha. Ogólnie jest urocza. Jedyne co razi, to jej nienaturalne, sztywne ruchy. Bardzo zgrabna sylwetka, a porusza się jak manekin lub mechanicznie nakręcona zabawka. Mówi się nawet - chodzi, jakby kij połknął i taki jest właśnie jej chód. O ile dobrze podsłuchałam, zostało jej to po zabiegu. Jest stewardesą francuskich linii lotniczych, nabawiła się kłopotów z alkoholem i podobno wszyto jej tutaj w szyję Esperal. A jeśli tak, to sza.

    Chociaż tak po prawdzie, dyskrecji tu nie ma za grosz.

    Pielęgniarki czy panie z obsługi głośno między sobą dyskutują, komentując poszczególne przypadki. Wyciągają na tapetę całą historię choroby, z intymnymi szczegółami z życia pacjenta włącznie. Wszystko wiadomo: co, kto i dlaczego. Obchód lekarski też odbywa się zwykle przy otwartych szeroko drzwiach. No pewnie, co tu ukrywać? Jaka znowu różnica - wariat czy alkoholik? Tak, czy inaczej, sami swoi.

    Stąd wiem, że "Podrywacz" to alkoholik. Widzę też zresztą, jak trzy razy dziennie wpycha w siebie cudotwórcze piguły wspomnianego wyżej Esperalu.

    Niepijącym, gwoli lepszego zrozumienia wyjaśnię, że ten zdradliwy specyfik potrafi obrzydzić nawet w upalny skwar wyciągnięte prosto z lodówki, dobrze schłodzone piwo. A jeśli nawet nie obrzydzi i umęczony dylematem - wypić, nie wypić, w końcu się na ten orzeźwiający alkoholowy napój skusisz, Esperal załatwi cię na cacy, jakbyś jedną nogą zahaczył już o tamten, podobno lepszy świat. Sensacje po wypiciu mają być cholernie przykre. Lekarze straszą lojalnie nawet ryzykiem zejścia śmiertelnego. Widziałam już jednak alkoholików, którzy wszyte im straszydło wydrapywali żyletką lub lekceważąco i mimo wszystko bezkarnie zalewali je wódą, równie szczodrze jak nurtującego ich butelkowego robaka. Zawsze mówiłam, niełatwe jest życie pijaka. Zupełnie taki nie wie, komu w końcu ma wierzyć.

    Ale "Podrywacz" postawił na medycynę. Jest tu już co najmniej drugie tyle co ja. To naprawdę przystojny mężczyzna w średnim wieku. Tak jak lubię, wysoki, dobrze zbudowany, lekko szpakowaty brunet. Do tego męski, dodający mu szarmu czarny wąsik. Wśród Francuzów zarost na twarzy jest raczej rzadkością, miałam nawet z początku nadzieję, że trafił się tu jakiś rodak. Na pewno znów upraszczam, ale nie mogę się powstrzymać i w każdym spotkanym za granicą wąsaczu od razu dopatruję się Polaka. Ten jest tutejszy i jak już mówiłam, straszny z niego podrywacz.

    Ja niestety nie wpadłam mu w oko, mnie nagabywał tylko raz. A chodziło mu wtedy o te trzy małe orzeszki, bo to był właśnie ten. Widać jednak, coś mu się tylko jednorazowo pomyliło, bo więcej się już ze swoją natarczywością nie narzucał, o orzeszkach też jakby zapomniał.

    Nasze pokoje są usytuowane na wprost, widujemy się często. W stosunku do mnie jest zawsze uprzejmy i grzeczny, a nawet w razie potrzeby pomocny, ale żeby podrywać, to nie. Może i nawet nie w tym rzecz, że nie wytrzymuję konkurencji. Jest inny powód, perswaduję sobie. Tego by jeszcze brakowało, abym i tutaj pogłębiała swoje kobiece kompleksy.

    A prawda jest taka, że "Podrywacz" jest wiecznie głodny. Skarży się nieustannie, że go aż ściska w żołądku, stanowczo za mało dostaje tu jeść. Tak więc pod obstrzał jego uwodzicielskich spojrzeń, na lep jego umiejętnie prezentowanych wdzięków padają w pierwszym rzędzie i bez żadnej konkurencji panienki roznoszące posiłki. Zgrabne biusty, fantazyjne fryzury i warząchew.

    Już od samego rana, gdy tylko pojawią się one w oddziałowej kuchni, wygłodzony donżuan natychmiast też tam jest. Bez zbędnej straty czasu, jak ten zgrzany z podniecenia gawron, zaczyna nadskakiwać, tokować. I tokuje tak cały dzień. A kręci się, a pomaga, manipuluje wózkami, znosi naczynia i wyrzuca śmiecie. Obserwuję, że w miarę upływu kuracji jest jakby coraz silniej umotywowany i z dziewuszkami poczyna sobie z dnia na dzień bardziej śmiele. Obłapuje je, podszczypuje, one tylko piszczą z uciechy. Dobrze, że chociaż żona obarczona dwójką dzieci nie ma jeszcze prawa do wizyt. Mając w domu na codzień uprzykrzonego alkoholika, przykro by jej było zapewne zobaczyć uzdrowionego, czarującego personel donżuana. My kobiety, nie jesteśmy zbyt wyrozumiałe.

    Za to, tu trzeba przyznać sprawiedliwie, w punkcie kulminacyjnym, to znaczy podczas samego wydawania posiłków "Podrywacz" się opamiętuje, uspokaja. Niespodziewanie wypuszcza parę. Staje przed michą przymilny, ale zdecydowanie pokorny, wodząc tylko wygłodniałymi oczami po wyłożonych na wózku stertach żarcia. Wygląda jak łakome dziecko. Ale zawojowane przez niego dziewuszki i tak mu nie żałują. Zawsze odchodzi z prawdziwą górą jedzenia na talerzu. I prawidłowo. Tak się przecież spala w tym miłym im tokowaniu, do dalszego musi nabrać sił.

    "Pan Purchawka" to też pijak.

    Musiał się nieźle zaawansować. Ręce mu się trzęsą jak osika, ma wyraźne trudności z wysiorpaniem miseczki swojej porannej kawy. Widziałam go raz, gdy się uparł samodzielnie odnieść po skończonym posiłku całą tacę z zastawą. Wyglądał jak niezdarny majtek na pokładzie rozhuśtanego oszalałym sztormem okrętu. Taca w jego rękach bujała się, chybotała, gdy ją wreszcie doniósł do wózka, była już prawie pusta.

    To starszy pan, spokojny i miły. Tylko wygląd ma trochę odpychający. Jego przewaliste ciało jest dziwnie obrzmiałe, napuchnięte, a na pokiereszowanej twarzy wybija się dość charakterystyczny duży, purchawkowaty, buraczkowo-rzodkiewkowy w kolorze nos.

    Za to jest bardzo inteligentny. Nic tylko rozwiązuje jakieś krzyżówki, szarady. Widząc jego nieskoordynowane ruchy i kaczkowaty chód, zupełnie nie mogę pojąć, jak sobie radzi z wpisywaniem liter w drobne przecież krateczki. Mówiłam już, że niespodziankom nie ma tu końca. Może tylko te większe, bardziej zamaszyste ruchy sprawiają mu trudność, a z precyzyjnymi wszystko jest OK?

    Specjalna bez wątpienia prezentacja należy się "Babci Eleganckiej". Jest to osoba szczególna, wielce dystyngowana i z klasą. Oczywiście bezlitosna choroba dosyć mocno zdeformowała taki korzystny jej obraz.

    Pewnego przedpołudnia "Babcia Elegancka" przywołała mnie wraz z drugą też "psychiczną" do swego pokoju, poruczając nam pilne wystaranie się o papierosa, bo ona właśnie miała ochotę zapalić.

    Z papierosem nie było trudności, obie byłyśmy palaczkami. Natomiast ogromne trudności z jego paleniem miała "Babcia", która wykonując ruchy przetrąconego chrząszcza, usiłowała zasiąść w fotelu, by założywszy nogę na nogę, wyglądać z papierosem bardziej elegancko.

    Rozumiałam ją w pełni i pragnęłam w duchu, aby się jej to eleganckie palenie udało. Cóż z tego, kiedy nie wychodziło. Opadała co i rusz, raz w jedną, raz w drugą stronę, usilnie wtykając do ust papierosa akurat jego przypalonym końcem. Ruchy jej były tak nieukierunkowane i chwiejne, że mimo ogromnego wysiłku nie udało się jej to założenie nogi na nogę, a papieros mógł w każdej chwili wylądować gdzie bądź, z naszymi skromnymi osobami włącznie. Rozsiewała żar wokół.

    Musiałyśmy jej w końcu to eleganckie palenie po prostacku wyperswadować. I może szczęśliwie, gdyż nie wiadomo, czy by tę dawkę nikotynowej trucizny w ogóle przeżyła. Bez tego, wydawała się już taka nieprzytomna i odurzona. Przez chwilę jeszcze się rozpaczliwie upierała, po czym nagle w pozycji raczej nieeleganckiej, za to najspokojniej usnęła.

    Nie jest to nawet taka stara kobieta. Nie wiem dlaczego wszyscy ją tutaj nazywają "Babcią". Pewnie przez ten jej wygląd, chociaż może nie starczy, wręcz jednak przerażający. Zmierzwiona strzecha włosów na głowie, nienaturalnie wykrzywione głębokimi bruzdami rysy twarzy. Jeszcze te oczy sprawiające niesamowite wrażenie. Jedno na wpół przymknięte i jakby martwe, drugie wytrzeszczone, rozbiegane i dzikie.

    Natomiast mimika, gesty, cały jej sposób bycia to wysokiej klasy pantomima osoby z wielkiego świata, z wyższych sfer. Wypisz, wymaluj - hrabina żywcem wzięta z barwnej, zamierzchłej epoki. Dobre maniery, kurtuazja, pełna gracja, niezaprzeczalny szyk.

    Moją srebrną biżuterię zauważyła od razu i wyraźnie zaaprobowała. Zwierzyła mi się w zaufaniu, że wręcz kocha wartościowe i kunsztowne drobiazgi. Zresztą piękne dworki i powozy też. Zainteresował ją nagle mój rodowód. Uprzejmie, aczkolwiek uporczywie wypytywała o moich pradziadów. Chciała poznać, jak to się mówi, całe drzewo genealogiczne. Usiłowała widocznie ustalić, z jakiej pochodzę dynastii.

    I to jest "Babcia Elegancka". Bo jest jeszcze druga babcia, nieuprzejmie rozróżniana jako "Babcia Zafajdana". Chociaż przezwisko nieładne, ale słuszne, gdyż faktycznie słabość "Babci" w tej mierze jest widoczna. Mają się z nią pielęgniarki i salowe, to mają.

    "Babcia" fajda regularnie i chociaż pewnie, tak jak wszyscy, ma ubikację na swój użytek, sadzi paskudztwo do łóżka lub wprost na podłogę. Co przy dobrej woli, można by jeszcze traktować jako nieszczęśliwy wypadek. Ale ona to świństwo roznosi podobno po całym apartamencie i dopiero, gdy już wszystko jest dokładnie zafajdane, przywołuje pielęgniarkę lub salową, a to już wskazuje raczej na celowość działania, jak i na babciną złośliwość.

    Personel się wścieka. Widzę, jak jedna drugą wypycha do kolejnej interwencji. Mało nie rozerwą z dziką furią naciąganych gumowych rękawiczek, ale w końcu i tak muszą "Babcię" oporządzić, choćby do następnego razu.

    Najwyraźniej tracą już cierpliwość, wrzeszczą też na nieszczęsną delikwentkę ile wlezie. Podejrzewam po cichu, że za karę kąpią ją, tak jak mnie za pierwszym razem, w ukropie, bo "Babcia" w czasie takiego oporządzania wrzeszczy wniebogłosy.

    A poza tym widać, że bardzo żałuje. Po każdym "wypadku" pełnym skruchy głosem błaga o przebaczenie, o litość. Przeprasza gorąco i szczerze, twierdząc że zdaje sobie sprawę, jaka to z niej świnia, jaki to straszny wstyd. Raz będąc świadkiem takiego aktu żalu i skruchy, nabrałam podejrzenia, że płacząc tak i zawodząc, "Babcia Zafajdana" ukradkiem triumfująco i złośliwie się uśmiecha. Ale pewnie tylko znowu coś mi się przywidziało. Inaczej nie może być.

    No i jest jeszcze w tym specjalnym korowodzie typów "Grafomanka - Kawoszka". Baba w średnim wieku, dosyć sympatyczna, tylko zapewne zbyt podekscytowana, roztrzęsiona i do tego niesamowicie wścibska.

    Paraduje nerwowo korytarzami, kręci się w tę i z powrotem, wprowadzając w wypracowany ład i wyśmienitą organizację kliniki niepotrzebny zamęt. Wszyscy już się śmieją, że gdy przechodzi, robi sobą wiatr. Nieodłączny papieros w gębie, wdzięczy się lub wykłóca o każdy dodatkowy łyk kawy, a poza tym gryzmoli kartki w jakimś tylko sobie znanym języku całe Boże dnie. I to jestem ja.

    Z tym pisaniem jest śmiesznie. To znaczy, inni śmieją się ze mnie. Zresztą jak zwykle tutaj, bez specjalnej żenady. Jest w tym bezsprzecznie moja wina, gdyż już na samym początku popełniłam w związku z pisaniem strategiczny błąd.

    Samego faktu nie dałoby się ukryć, a zresztą dlaczego niby miałabym się ukrywać. Mogłam jednak zatrzymać dla siebie pamiętnikowy charakter mojej opowieści. Opowieści, która dotyczy nie tylko mnie, ale i wszystkich ludzi stąd. Już niechby dalej myśleli, że mam amanta w swoim odległym kraju i do niego tak wypisuję tęskne, czułe listy. Chociaż ja i amant, też coś.

    Wszyscy są mocno zaintrygowani moim uporczywym bazgraniem. Nie dają mi spokoju i z ironią dopytują, czy jest w tej historii mowa również i o nich. W moje potwierdzenia oczywiście nie wierzą i nawet nie przypuszczają, że razem ze mną, ze wszystkim, co tu przeżywam, z konieczności, przewijają się w tych wspomnieniach. Zdziwiliby się zapewne, mogąc się faktycznie na tych kartkach odnaleźć. Niektórzy na pewno zdołaliby się tu rozpoznać, mimo że jest to tylko mocno nieporadne i subiektywne ich odbicie. Chyba żeby woleli udawać, że to wcale nie oni, ale to już zupełnie inna sprawa.

    Bo lekarze nie tyle się śmieją, co raczej tym moim pisaniem frasują, jakby zbijało ich ono z pantałyku. Całą sprawę traktują poważnie i z dużą rezerwą. Bardzo nieufnie i podejrzliwie podchodzą do tak niewinnej skądinąd działalności. Węszą, co się może za nią kryć.

    Może zaczynają się obawiać, że przypadek jest znacznie poważniejszy, bardziej skomplikowany niż beztrosko diagnozowali do tej pory. A jeśli to coś zupełnie innego? Już nie jakaś tam, byle jaka depresja, ale być może groźna schizofrenia wraz z neurastenicznym rozszczepieniem jaźni? Symptom jest bardzo znaczący. Sądują mnie więc i myszkują. Co bardziej empiryczni sięgają nawet po te zapisane kartki, wślepiając się w nie jak kura w gnat. Muszą dać za wygraną, choć robią to stanowczo niechętnie. Dla nich jest to tylko bezsensowny szyfr liter, wiedzą jednak, że gdyby mogli rozgryźć takie chore wypisane byle co, mieliby swoją diagnozę jasną jak słońce. A tu nic.

    Mimo wszystko, wygląda to im chyba jednak na schizofrenię. Robią nade mną strasznie ponure miny. Mieli tu już różnych "Napoleonów", "Chrystusów". Raz nawet była "Tiereszkowa", a ta tutaj chce odgrywać rolę drugiej Sagan. Nawet psychiatrzy mogą się już czuć trochę zmęczeni niekończącą się listą paranoidalnych postaci. Niech będzie do kompletu "Saganka", diabli z nią.

    Trzeba jednak taką rozdwojoną baczniej obserwować. Należałoby także zmienić całą psychoterapię, repertuar leków. Czy aby nie jest za późno? Sądząc po ilości nabazgranych stron, choroba wygląda na mocno już zaawansowaną, daleko posuniętą, musiała poczynić w mózgu niebywałe szkody. Dementia praecox jak wół.
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka