Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(9)


poprzedni rozdział

* * * * *

    Jeszcze mi tylko brakowało, jakby tego wszystkiego nie było aż nadto, konfliktów z innymi pacjentami. A było to tak.

    Dzisiaj podczas oglądania telewizji, a raczej wyrwanych skrawków przypadkowych programów, atak "Boksera-Proroka" skierował się na mnie. Nieopatrznie. Skąd mógł wiedzieć, że ja też jestem podminowana i agresywna jak rzadko.

    Wpadł do sali jak wariat, kopnął z marszu mały podręczny stoliczek. Posypały się niedopałki i suszone kwiatki. Szukając dla siebie miejsca, choć było jeszcze kilka wolnych krzeseł, przesadzał różnych chorych, dosłownie ich przetasował. Było to złośliwe wygryzanie, prowokacyjne wysadzanie z siodła. Taki miał widać kaprys, chociaż potrzebę właściwego usytuowania przed ekranem uzasadniał swoim ciężko upośledzonym wzrokiem, powołując się na opinię nic zresztą według niego niewartych tutejszych lekarzy.

    Pacjenci oczywiście bez najmniejszego szemrania zabierali swe tyłki z zajętych siedzeń, a co bardziej gorliwi, nawet jeszcze nie nagabywani podnosili się za wczasu sami, na wypadek gdyby ich miejsce również się "Bokserowi" spodobało. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Ja siedziałam trochę z boku.

    Usadowiwszy się wreszcie, nowo przybyły telewidz postanowił zaprezentować ogółowi własną wersję programu. Elokwentnie i z wigorem komentował wszystko, co działo się na ekranie. Dorzucał własne interpretacje i konkluzje, a swoje wywody wspomagał urozmaiconym pantomimicznym pokazem. Gadał trochę po francusku, trochę po swojemu, ale za to bez przerwy.

    Właśnie zamierzałam opuścić salę, gdy niespodziewanie zwrócił się do mnie. Trącił obcesowo mój łokieć, nie tyle prosząc, co żądając, abym dała mu papierosa.

    Normalnie obczęstowuję nikotynową używką wszystkich potrzebujących i to bez najmniejszego oporu. Chętnie i z naturalnym wyrozumieniem. Sama nie wiem, co teraz we mnie wstąpiło. Ostentacyjnie wciskając pełną paczkę w kieszeń szlafroka, "Bokserowi" odmówiłam. Tego się nie spodziewał.

    Na krótką chwilę zamarł w tępym zaskoczeniu, po czym jak nieostrożnie odbezpieczony granat gwałtownie wybuchnął. Zaczynała się jego permanentna, cowieczorna i nieunikniona eksplozja. Tyle że tym razem ja byłam jej podmiotem.

    Z początku, gdy tylko mnie okrutnie wyzywał, siedziałam nadal spokojnie w fotelu, prosząc go jedynie, aby się przymknął, przestał się nade mną ślinić i najlepiej jakby w ogóle zabrał stąd swój obmierzły pysk. Ciągle byłam grzeczna. Dopiero jak się do mnie poderwał, następując mi niemal na kapcie i uruchomił mi nad głową młynek tych swoich potężnych bokserskich łapsk, już bez ociągania podniosłam się i ja.

    Wzbierający gniew dosłownie mnie ogłuszył, swojego przeciwnika widziałam jak przez mgłę. Puszczając wodze tak zszarpanym ostatnio nerwom, dając nareszcie upust całej nagromadzonej agresji, pozwoliłam się ponieść rozsadzającym mnie emocjom. Jak za sprawą kropli, która przebrała miarę, wylazło, wywaliło się wszystko. Przemówiły żal i rozczarowanie, rozgoryczenie, niepokój i zbyt długo tłumiony bunt. Najmniej chodziło o biednego pomyleńca z jego nikotynowym głodem. Po prostu źle trafił, że stanął na mojej drodze.

    A teraz miałam go na wprost siebie z jego zapamiętałym szałem. Szałem, który nie tylko prowokował, ale się również udzielał. Poderwałam się z krzesła i w swojej furii byłam równie obłąkana jak on.

    Rzuciłam się do walki, nie czekając na rozpoczynający rundę gong. Wymachując rękami na oślep, napierałam na "Boksera", spychając go do linek. Trafiłam go raz i drugi, częściej jednak bombardując próżnię. Usłyszałam trzask rwanego materiału, pewnie zniszczyłam jego sportowy przyodziewek. On też musiał mnie dosięgnąć, gdyż poczułam tępy ból w okolicy ucha. Jakbym tylko na to czekała, aby się zapamiętać bez reszty.

    Teraz już szłam na całego, będąc gotowa paść w tej nierównej walce z jakby nie było "zawodowcem". W najmniejszym stopniu nie panowałam nad sobą, byłam półprzytomna, dygotałam cała jak w febrze żądna krwi.

    Pamiętam jeszcze tylko jak mobilizowałam całą swoją pamięć i wyobraźnię, aby przywołać wszystkie najbardziej grubiańskie, najbardziej ordynarne francuskie wyrażenia, jakie kiedykolwiek obiły mi się o uszy. Przytaczałam je na tę okoliczność bez pardonu. Klęłam też zdaje się po polsku. Nie jestem pewna, byłam jak w transie. Czułam, że coś się we mnie załamało, pękło. Nikt nie byłby w stanie mnie powstrzymać, "ocucić". Dzisiaj ja dawałam swój popis.

    I poskutkowało. Osłupiały "Bokser" odskoczył ode mnie. Jeszcze bardziej wybałuszył te swoje wytrzeszczałe gały. Pojękiwał, wygładzając uparcie porwany rękaw koszulki. Przysiadł spokojnie, jak gdyby nigdy nic, tyle że już nawet nie w fotelu, a w kucki pod ścianą na podłodze.

    Nic się nie odzywał, tylko obserwował mnie spode łba. Wreszcie nie wytrzymał i zwracając się do świadków całej sceny, tego naszego starcia, pytał kto ja jestem, skąd się tu wzięłam.

    Nikt z zebranych nie był oczywiście w stanie zaspokoić jego ciekawości. Oni sami o sobie nie wiedzieli za bardzo kim byli. Za to ja, poprawiając na sobie z gracją rozchełstany nieco szlafroczek, siląc się, aby mój głos zabrzmiał autorytatywnie i stanowczo, zaanonsowałam z dozą pewnej dumy - dyrektorka jestem. Dorzuciłam jeszcze mimowolnie kilka niewyszukanych epitetów pod jego adresem, po czym ponownie z mocą wypunktowałam - Pani Dyrektorka.

    I tu "Bokser" zwątpił. Zwiesił łeb po sobie, zmalał, a po chwili oświadczając wszystkim, że ma już dosyć znienawidzonej francuskiej telewizji, opuścił zbiorową salę. O ile wiem, tego wieczoru w żadnym innym miejscu, jeśli tak można powiedzieć - publicznym, już się więcej tego wieczoru nie pokazał.

    Zostałam sama na placu boju. Czułam się okropnie. Przepełniał mnie głęboki niesmak i przerażenie wobec własnych niepoczytalnych reakcji.

    Jak mogłam do tego stopnia stracić kontrolę nad sobą, tak się zapamiętać, unieść? To ci dopiero godnego przeciwnika sobie znalazłam - nieszczęśnika opętanego obłędem. Nic już nie rozumiem z tego, co mi się ostatnio przydarza, nie rozpoznaję własnych reakcji i nastawień. Jestem na siebie wściekła i sama napawam się obrzydzeniem. Co się ze mną dzieje? Przepełnia się widać miara mojej wytrzymałości. Nie zniosę tego dłużej. Mam dosyć, cholernie dosyć.

    Nic na to nie poradzę, nie mogę już patrzeć na osaczające mnie na każdym kroku błędne, niewidzące oczy chorych, słuchać ich bezsensownego bełkotu. Przerażeniem i autentyczną zgrozą napawają mnie docierające zewsząd na wpół zwierzęce odgłosy. Robi mi się wręcz słabo, gdy widzę ich chwiejne, nieskoordynowane ruchy czy też ciężko pijany, zataczający się chód.

    Pomijając nawet takie akcje jak wyżej, tu zawsze coś się dzieje. Jeden chodzi nago po korytarzu. Inny się zanieczyścił i teraz histerycznie się śmieje. Jeszcze inny błaga, aby go przytulić. Wczoraj jeden niezadowolony porwał dekoracyjną palmę na strzępy, a potem płakał nad swoim okrucieństwem w niebogłosy. Ktoś tam poturbował lekarza.

    I tak bez końca. Jedna wielka piramida ludzkiego nieszczęścia. A ja się od tego wszystkiego egoistycznie odcinam. Nawet więcej, przeciwstawiam się i buntuję, chociaż zawsze się miałam za osobę wrażliwą i współczującą cierpieniom bliźnich. Widać łatwiej się współczuje teoretycznie i na odległość, niż kiedy się samemu w takim skumulowanym nieszczęściu tkwi.

    Tutejsza okrutna rzeczywistość przerasta granice mojej tolerancji, psychicznej wytrzymałości i zupełnie nie mogę sobie z tym poradzić. Najlepszym dowodem niechlubny epizod, który się rozegrał przed chwilą. Już reaguję, jak oni wszyscy tutaj. To co będzie dalej?

    Zamiast się wyleczyć z błahej depresji, skończę jak najprawdziwszy czubek. Nie dać się zwariować, to przede wszystkim. Za wszelką cenę muszę się bronić. Tylko jak?

    Zobojętnieć na wszystko, opancerzyć się twardą skorupą jak żółw, zapomnieć gdzie się znajduję, najlepiej przestać w ogóle o tym myśleć. Słusznie i rozsądnie. Tylko jak to zrobić, tylko jak?...

* * * * *

    Cała noc przespana. Co za dobrodziejstwo, jaka ulga. Po długotrwałej, chronicznej już zapewne bezsenności, przeplatanej męczącą mozaiką okrutnych koszmarów, po raz pierwszy głęboki i spokojny sen. Wreszcie całkowite oderwanie się chociaż na pewien czas od męczącego psychicznego chaosu niosące odprężenie i pozwalające na odzyskanie sił.

    Czuję się rześka, wypoczęta, przepełniona energią i ten mój stan jest tak niecodzienny, że aż dla mnie dziwny. Z radosnym entuzjazmem odkrywam go na nowo. Jedna mała, normalnie przespana noc, a dla mnie jest to wydarzenie i święto.

    Nareszcie przydali się na coś tutejsi medycy, o których już myślałam, że dali co do mnie za wygraną, tak się niedowierzająco dziwowali, konstatując moją wyjątkową, aczkolwiek ewidentną odporność na ich sprawdzone i niezawodne farmakologiczne receptury. Najważniejsze, że w końcu znaleźli, co potrzebne, a biorąc pod uwagę, jak w tej chwili wprost nieprawdopodobnie dobrze się czuję, musi to być trafienie w dziesiątkę.

    Przez ostatnie chorobliwe lata nałykałam się najróżniejszych nasennych środków co niemiara. Zaliczyłam nawet, mające przynosić rewelacyjne skutki, seanse hipnozy i akupunktury. Efekty były byle jakie. Nawet jeśli udawało mi się wreszcie zasnąć w sztucznym, niemal narkotycznym odurzeniu i przespać noc lepiej lub gorzej, co z tego, kiedy rano wstawałam półprzytomna, niemal pijana i skołowaciała ze szczętem.

    Snułam się potem w ciągu dnia śnięta i wypluta, wlewając w siebie morze kawy, decydując się niekiedy na krótką, nerwową drzemkę. Byłam do niczego. Niecierpliwie czekałam już tylko na niezawodną i faktycznie dopingującą dozę regularnego wczesnowieczornego drinka. Oczywiście, każdy następny łyk coraz bardziej mnie wspomagał, ustawiając ospały metabolizm na szybsze obroty, aż do nieuniknionego odurzenia, pozwalającego zapaść w niespokojny sen. Tak to szło. Kłopoty ze spaniem i pierwszy krok na drodze do alkoholizmu zrobiony.

    Za to dzisiaj było zupełnie inaczej. Gdy o godzinie szóstej rano przyszła pielęgniarka z termometrem, ja już kręciłam się po pokoju. O tak w końcu wczesnej porze czułam się w pełnej formie, na biegu. Zupełnie jakby ktoś we mnie wmontował silną baterię, mocną sprężynę, mały wewnętrzny motorek. Byłam przepełniona energią, gotowa do konstruktywnego działania takiego chociażby jak przepierka, zrobienie porządku w szafie czy podjęcie zarzuconego od wielu dni pisania. Po prostu niebywałe.

    Jeśli tylko byłoby tak dalej, dobra nasza. Są pierwsze efekty, jest więc sens i całą resztę leczyć. Po raz pierwszy od mojego tu przyjścia coś wreszcie ruszyło, zmieniło się na lepsze. I jest to ważne, nawet bardzo ważne. Podbudowuje i budzi nadzieję.

    To tak, jakbyś na końcu długiego, czarnego tunelu zobaczył jeszcze nieśmiałe, lecz przyciągające i pełne obietnic małe, jasne światło. Jeśli je raz dostrzegłeś, zaczynasz wierzyć, że mordercza wędrówka w ograniczonej i przytłaczającej przestrzeni jest już tylko kwestią czasu, który cię zbliży ku światłu. A światło to wyjście z tunelu-pułapki, to twoja wolność.

    Przy okazji śniadania, porannych zabiegów i obchodu dzielę się ze wszystkimi rozpierającymi mnie uczuciami zadowolenia i ulgi. Chyba po raz pierwszy ludzie, którzy mają tu ze mną do czynienia, widzą mnie odprężoną i uśmiechniętą. Przyglądają mi się z pełnym sympatii rozbawieniem i wydaje mi się, że oni również się cieszą. Mam wrażenie, że dzielą ze mną ten nasz wspólny pierwszy sukces.

    Podczas przedpołudniowej przechadzki wciąż jeszcze jestem pogodna, staram się więc konsekwentnie unikać wszelkich stresujących bodźców, nieprzewidzianych niemiłych sytuacji, które mogłyby mnie z tak błogiej duchowej równowagi, nie daj Boże, wyprowadzić.

    Spaceruję sobie na pełnym luzie, jak po sopockim molo. Papieros w zębach, ręce w kieszeniach, wzrok z wyczuleniem radaru omijający każdy "nieprzyjacielski obiekt". Staram się nie dostrzegać żadnych anomalii, próbuję zatrzasnąć uszy na wszelkie dziwne jak na sopocką promenadę odgłosy.

    Przechodzę, jak gdyby nigdy nic, obok nagusieńkiego i bawiącego się swoim penisem "Dziadka". Siłą woli ignoruję, nie dość że bliski, to do tego ustawiony na najwyższych tonach i decybelach histeryczny wrzask. Z braku morza i plaży podziwiam reprodukcje na ścianach i kwiatki w doniczkach. Za nic nie dam się dzisiaj niczym rozstroić. Pozostanę głucha i ślepa. Ja się po prostu przechadzam. Dobrze powiedziane - po prostu.

    Patrzę, grają w ping-ponga. Bardzo relaksująca gra, a do tego graczami są chyba jacyś zupełnie normalni ludzie. Nie chciałabym być szablonowa ni wobec pacjentów niesprawiedliwa, jednak różnicę między zdrowymi psychicznie i chorymi daje się zaobserwować nawet na odległość.

    Zbliżam się do stołu, chociaż popatrzę, podopinguję. Może nawet ktoś zechce ze mną zagrać, byłaby to rozrywka, co się zowie. Zwalnia się akurat miejsce, więc staję za stołem. Piłeczka robi swoje klak - klak. Partner jest dla mnie jak znalazł, nie kompletna noga, ale i też niespecjalny as.

    Gramy sobie rutynowo: najpierw mała rozgrzewka, potem mecz. Niestety do rewanżu nie doszło. A szkoda, bo tę pierwszą rozgrywkę, zamiatając z fasonem podłogę swoim długim, ciężkim szlafrokiem, przegrałam tylko do szesnastu. Znając siebie, na pewno bym się w tym drugim meczu odkuła. Wyczułam już partnera, a miałam też w tej grze opanowane pewne sprawdzone triki. Byłam na dobrej pozycji, gdyż powoli ogarniał mnie przynoszący rekordy koncentracji i sprawności prawdziwy sportowy trans. Wymieniliśmy już nawet rakietki i miejsca za stołem, wszystko przepisowo i z zachowaniem reguł. Ale do meczu nie doszło, gdyż nagle jak spod ziemi wyskoczyła pielęgniarka i wyrwała mi rakietkę z rąk.

    Muszę przyznać, że zrobiła to dosyć gwałtownie, aż mnie zarzuciło na boki. Zaskoczona jej brakiem delikatności, że nie powiem, jej jawnym chamstwem, zdenerwowana, usiłowałam odzyskać odebrany mi sprzęt. Szarpałyśmy się już teraz obie. Mój partner, człowiek z zewnątrz przyglądał się nam nieco zszokowany. Nie zdawał sobie widać sprawy, że wszyscy tutaj są stuknięci, personel też.

    Rozwścieczona pielęgniarka wrzeszczała. Wyrzucała z siebie słowa tak szybko i piskliwie, że prawie nic nie rozumiałam. A ona właśnie o tym, że ja chyba faktycznie nie rozumiem, co się do mnie mówi, bo robię wszystko na opak i zupełnie nie to co trzeba. Od samego początku są ze mną tylko same kłopoty, historie. Jestem złośliwy przypadek i tyle. Z kuracji jaką mi przepisali lekarze wynika, że co najmniej przez tydzień, tu podstawiła mi pod nos siedem swoich paluchów, miałam leżeć jak betka, nic nie wiedząc o Bożym świecie. Miałam spać, a oni mieliby mnie z głowy. A ja nie dość, że wstałam dnia następnego, to jeszcze popołudniowych sjest jak przyzwoity pacjent nie robię, szachruję z kroplówkami i nawet w nocy nie śpię, dokuczając dyżurującym pielęgniarkom. Robienie na przekór i zła wola. Kto to w ogóle widział? Tego tu nikt nie widział. A teraz jeszcze wymyśliłam to latanie jak głupia wokół pingpongowego stołu.

    Tego chyba najbardziej nie mogła strawić. Wyglądało na to, że w czasie meczu mogłam paść trupem czy jeszcze gorzej, a ona nie może na to pozwolić, bo jest na dyżurze i jest odpowiedzialna. Jutro ma wolne, mogę skakać i z dachu, nic jej do tego. Dziś nie.

    Nawet trochę szkoda mi się jej zrobiło. Tak się przejęła, zajadła. Aż pufała, poczerwieniała z tej złości. To bardzo niezdrowo z byle powodu denerwować się do tego stopnia, tak się unosić, pozwolić sobie na szarpanie pacjenta, a więc tracić hamulce. A ja nic.

    Stoję przed nią spokojna, pewna siebie. Zupełnie jakby wrzeszczała nie do mnie. Postanowiłam sobie przecież, że dzisiaj nic mnie nie wytrąci z równowagi. Dystans i pełny luz. Widać zaczynam już nad sobą panować. Może też zresztą i lepiej, że jej oszczerstwa rozumiałam zaledwie piąte przez dziesiąte. Dowód, że słaba znajomość francuskiego też może na coś się przydać. Sportowy animusz jednak jakoś opadł, partner się ulotnił, postanawiam więc resztę przedpołudnia spędzić w zaciszu pokoju, oddając się zajęciom już nieco mniej wyczynowym, na zasadzie - łaski bez.

    Po obiedzie znów wychodzę. Nie będę się przecież przejmowała jakąś znerwicowaną pielęgniarką, która wolałaby, abym nie wytykała poza swój pokój nosa. To jej problem, że jej działam na nerwy. Niech zmieni robotę, bo tutaj faktycznie można się nerwowo załamać. Już ja to wiem.

    Salę pingpongową na wszelki wypadek omijam. Nie mając dużego wyboru, decyduję się na oglądanie telewizji. Zawsze coś wyłapię z tych co chwilę zmienianych programów. Może szczęśliwie w sali nie będzie akurat nikogo, a jeśli nawet. "Bokser" nie śmie już na mnie naskoczyć, a co też mi może przeszkadzać nagminne puszczanie gazów. Stać mnie na tolerancję i wyrozumiałość. Przecież to takie naturalne, ludzkie, a przy ospałym trybie życia, jakie się tu prowadzi wręcz nieuniknione.

    Sama czuję się napęczniała, rozpuchła jak nadęta żaba. Muszę stanowczo więcej się ruszać. Wcale nie takie głupie było to posunięcie z ping-pongiem. Jutro tej znerwicowanej nie ma, potrenuję trochę. Jak się ma słabą głowę, to chociaż o fizyczną kondycję trzeba dbać.

    A telewidzowie niech sobie pierdzą do woli. Stać mnie na tolerancję i wyrozumiałośc. W końcu to ludzie chorzy. Niekoniecznie potrafią panować nad swymi odruchami, z seksualnymi apetytami włącznie.

    Raz byłam nawet przypadkowym świadkiem, jak jeden pan z ognistym zapałem zaczął dobierać się do jednej pani. Rozgrywało się to w salonie na oczach wszystkich mniej lub bardziej zainteresowanych sceną pacjentów.

    Pan jak tokujący gołąb, najpierw nęcąco kręcił się wokół swojej wybranki, po czym już zuchwale usiłował ściągnąć z niej koszulę. Dosłowny wybuch wulkanu namiętności. Pani za to była zdecydowanie oziębła, raczej umysłowo nieobecna. Nawet się nie oganiała przed coraz bardziej natarczywymi awansami swego wielbiciela. Stała sobie roznegliżowana, ze smętną melancholią patrząc w bezkresną dal.

    I do niczego w końcu nie doszło, bo Panu coś się jednak nagle odwidziało. Odskoczył od Pani jak oparzony, z wielce zawziętą miną podciągnął niemal po pachy spodnie swojej piżamy i odszedł, pozostawiając swoją towarzyszkę nawet nie zdezorientowaną, za to na pewno niedopieszczoną, ale co jej tam.

    Wchodzę do sali telewizyjnej. Wcale z tymi gazami nie przesadzałam, taki tu straszny zaduch. Wciąż jestem tolerancyjna, nie używam brzydkiego słowa smród.

    Mam pecha, telewizor jest najwyraźniej popsuty. Został wprawdzie włączony, na ekranie nie ma jednak żadnego obrazu. Plątanina czarno-białych pasów przy maksymalnie nagłośnionym skrzeku.

    A telewidzowie sobie siedzą. Pięć, może sześć osób wpatruje się najspokojniej w migającą sieczkę rozproszonych i nic nieznaczących emitowanych fal. Nie wygląda jednak, aby to im w czymkolwiek przeszkadzało, nie mówiąc już o najmniejszym rozczarowaniu, bo skąd. Wszystko jest w porządku. Ich oczekiwania zostały spełnione. Telewizor gra, a oni przyszli oglądać telewizję. Mimo wszystko ja jestem trochę bardziej wymagająca. To już się chyba lepiej poprzechadzam.

    Nawet dobrze się składa, gdyż w sali gimnastycznej wyjątkowo coś się dzieje. Szykuje się jakaś duża impreza. Znoszą krzesełka, stoliki i zastawę. Rozkładają plakaty, broszury, ustawiają talerze i kieliszki. Będzie to więc zapewne konferencja z ochlajem. W głównym korytarzu przewija się mały tłumek ludzi, panuje niecodzienny, ożywiony ruch. Jest tu pewnie cały tutejszy personel jak również goście z zewnątrz. Robi się niezły ścisk.

    Staję na uboczu, w swoim szlafroku czuję się skrępowana wśród elegancko ubranych ludzi. Niezaprzeczalna jednak przyjemność choć biernego uczestniczenia w tak różnym od klinicznej rutyny zbiorowym ożywieniu jest zbyt silna, abym zdecydowała się odejść.

    Chłonąc pazernie wszystkimi zmysłami atmosferę, jaką wnoszą zdrowi, normalni ludzie, nie mogę jednocześnie oprzeć się wrażeniu, że niektóre osoby, które tu spotykam, gdzieś już na pewno widziałam, skądś je znam. Jest to jednak rozpoznanie bardzo nieokreślone i mgliste. Tak jakbym miała z nimi do czynienia przed bardzo wielu laty. Nie jestem w stanie uzmysłowić sobie ni okoliczności ni czasu takiego wielce zresztą problematycznego kontaktu. Fantomy mojej chorej wyobraźni, ot co.

    Stoję na uboczu pogrążona w posępnych rozważaniach. Jakże zazdroszczę otaczającym mnie ludziom ich beztroski i radosnego podniecenia.

    Niespodziewanie podchodzi do mnie taka właśnie rozbawiona para. Kolorowo i modnie ubrani nieznani mi ludzie. Witają się ze mną uściskiem ręki, zapytują, jak mi się powodzi, wyrażając nadzieję, że teraz jest już lepiej. Chcą też wiedzieć, jak sobie radzą moje dzieci, czy mają prawo mnie tu odwiedzać.

    Za chwilę zbliża się jeszcze jedna kobieta, która się również zachowuje, jakby mnie dobrze znała. Ta sama z siebie konstatuje, że mam się znacznie lepiej. Lepiej, niż gdy widziała mnie po raz ostatni. A ja zupełnie nie wiem, o czym ona mówi.

    Na wszelki wypadek gorliwie potakuję, wysilam się na uśmiech, choć w głębi duszy jestem przekonana, że te życzliwe osoby musiały pomylić adresata i biorą mnie za kogoś innego. Kogoś kogo znały, o kogo się martwiły i z kim musiało być kiedyś bardzo, bardzo źle.
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka