Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(8)


poprzedni rozdział

* * * * *

    W pokoju jest coraz bardziej duszno. Powietrze toporne i lepkie dławi. Jedna wielka gula rozgoryczenia i żalu kładzie się ciężarem na piersiach, opasuje głowę. Trudno mi oddychać, nie jestem w stanie myśleć. Wykończyły mnie te masochistyczne rozważania. Nie mogę się jednak poddać. Muszę kontynuować tę bolesną introspekcję. Raz jeszcze rozważyć przyczyny i skutki, aby wyciągnąć wnioski, znaleźć rozwiązanie.

    Zaczynam rozumieć, że sama sobie muszę wreszcie pomóc. Bez tego nie mam szans. Jestem gotowa na wszystko, co mogłoby tylko sprawić, że pęknie wreszcie opasująca mnie obręcz. Obręcz, która mnie więzi od lat. Szkoda tylko, że czuję się taka słaba i w gruncie rzeczy mocno sceptyczna. Do obrony, do walki niezbędne są siła i wiara, a mnie akurat obu tych atutów brak. No cóż, dobre chęci też się liczą. Wiem coś na ten temat, bo jeszcze wczoraj nie miałam ich nawet za grosz.

    Sama więc już nie wiem, czy sobie pomogę tym roztrząsaniem przebiegu choroby, czy raczej zaszkodzę. W stanie w jakim jestem obecnie, nie mam już chyba zbyt dużo do stracenia. Przymierzę się zatem jeszcze raz, zanurzę się w przykrą przeszłość, pozwolę przemówić bolesnym wspomnieniom. A nuż obróci się to jednak na dobre.

    Tak więc depresja szła przez moje życie jak tornado. Mniej lub bardziej oczekiwana pojawiała się zawsze ostro i gwałtownie, przygniatając mnie i dusząc całkowicie. Jej cykliczne nawroty stawały się coraz częstsze, za to w swej przyczynowości coraz mniej zrozumiałe. Za każdym też razem dokonywała ona we mnie poważniejszych spustoszeń. Mogłabym się porównać do umęczonego drzewa, które wskutek ciągłych urazów traci swoje siły witalne i zaczyna próchnieć od środka. Ja też jak ono, po każdym uderzeniu stawałam do życia ze wzmagającym się wysiłkiem, coraz bardziej wewnętrznie zdruzgotana, spopielona.

    Straszne to były lata i cholernie długie. Mocno poturbowała mnie ta choroba. A przecież w odróżnieniu od wielu nieszczęśników, nie borykałam się z nią sama. Pomijając pierwszą depresję, wszystkie kolejne przebiegały pod czujnym okiem i wspomożeniem lekarza psychiatry. Dlaczego więc tak się to wszystko przeciąga, nie ustępuje, a nawet wręcz pogłębia? Czyżby był gdzieś błąd w sztuce? Może jak zwykle wina za nieskuteczność dotychczasowego leczenia leży tylko w moim nastawieniu, w braku koordynacji lub czegoś innego. Możliwe.

    To fakt, że biegałam do lekarzy. Sama teraz jednak widzę, że szukałam pomocy wyłącznie doraźnej, domagałam się leczenia objawowego. Na zasadzie - źle się czujesz, bierz receptę, wsyp w siebie określoną działkę prochów i czekaj, aż ci przejdzie, a potem jazda dalej. Jakoś nie brałam sobie zbytnio do serca tych złowieszczo-brzmiących medycznych określeń i pojęć.

    Jest takie ładne francuskie wyrażenie - mieć kafary. To jak po naszemu chandra, trochę więcej niż muchy w nosie. I ja te moje psychiczne przyłamania, kryzysy, przynajmniej do pewnego momentu, traktowałam trochę w ten sposób.

    Bardziej interesowało mnie źródło tych doznań, bezpośrednie ich przyczyny. Koncentrowałam się raczej na usiłowaniach w kierunku zmiany nie najweselszych warunków mojego życia, czyniąc je odpowiedzialnymi za nie najweselszy stan mojej psychiki. Były tu desperackie próby rozwodu, usamodzielnienia się, podjęcia pracy. Szarpałam się na wszystkie strony, tracąc coraz drastyczniej kontrolę nad własnym życiem i co gorsze, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy.

    A depresja drążyła we mnie swoje koryto, aby posiąść mnie za każdym razem łatwiej i bardziej władczo. Początkowo można jeszcze było rozróżnić w chorobie poszczególne etapy z jej preludium, nasileniem, cofnięciem. Później poszło wszystko jakby na skróty. Gwałtowny atak, siła uderzenia z punktu nokautująca, za to z ustępowaniem szło powoli i opornie.

    A ja dalej szukałam tylko przyczyn, powodów, nie chcąc uznać, że ta choroba jest poza wszelką logiką i obiektywnym uwarunkowaniem. Liczy się wyłącznie ona sama z własnymi prawidłami nieuczciwej gry i skutkami, jakie pozostawia. Natomiast skutki nie interesowały mnie nigdy. Nie zastanawiałam się nad nimi, nie myślałam do czego mogę się wreszcie tym wszystkim doprowadzić. Za to teraz już wiem. Poznałam diabła na własnej skórze. Szkody są bardzo duże, błędy fatalne, wątpię nawet czy odwracalne. Daleko to wszystko zaszło, zbyt daleko. Oby tylko nie było już za późno na kontratak lub odwrót.

    Złożona i skomplikowana sprawa. Widzę, że nawet tak dotąd optymistyczni tutejsi lekarze z powątpiewaniem zaczynają kręcić głowami i coś za dużo szepczą sobie na mój temat po kątach. Musiało się coś gdzieś zablokować, zakleszczyć i nie popuszcza. Już po raz czwarty od kiedy tu jestem, zmieniają mi leczenie i nic, poprawy nie ma żadnej. A ja głupia wierzyłam, że garstką proszków czy serią zastrzyków załatwią się bez pudła z tą moją znarowioną psychiką. Za daleko widać poszło, za daleko...

    Farmakologiczne leczenie depresji to osobny i dosyć ciekawy rozdział. Na początek opowiem, jak to śmiesznie i skutecznie było z jednym z zaaplikowanych mi antydepreserów zwanym nie od parady Humorylem.

    To były pastylki. Łykałam je bodajże trzy razy dziennie, a dwa razy w tygodniu biegałam pod górkę do lekarki, aby także w sposób werbalno-migowy ulżyć cierpieniom duszy.

    Początkowo szłam do niej jak na ścięcie. Jak już mówiłam, droga daleka, męcząca. Wyglądając jak siedem nieszczęść, skulona, ze zwieszonymi ramionami i opadającą ciężko od czarnych myśli głową, mijałam niechętnie zabarykadowane murami lub żywopłotami ponure wille, których pełno było na tej trasie. A działo się to gdzieś pod koniec marca: na pewno plucha, szarzyzna, zimnica. Krótko mówiąc, w zgranej harmonii ze mną jeden wielki uprzykrzony smutek.

    I tak było do pewnego momentu bardzo określonego i wyraźnego, po którym nagle cały otaczający mnie świat zmienił swe barwy. Jak za przyciśnięciem magicznego guzika zobaczyłam wszystko, po raz pierwszy od dłuższego czasu w pięknych i jasnych kolorach tęczy.

    Było to nieprawdopodobne i tak nieoczekiwane, że tego dnia przyszłam do lekarki mocno spóźniona, za to z gałązką ukradzionego gdzieś bzu. Bo nagle się okazało, że jest pełna \wieżości i wszelkiej nadziei wiosna wokół: słońce, świergot ptaków, kwitnące drzewa. Nagłe przebudzenie, wielka radość i spokój. A to zadziałały prochy.

    Bo potem było już mniej skutecznie, a już na pewno zdecydowanie mniej śmiesznie. Lekarstwo niewłaściwe, lekarstwo za silne, stan przedzapaściowy wskutek niezamierzonego przekroczenia tolerowanej przez organizm dozy, aż wreszcie sytuacja niesamowicie niebezpieczna i dramatyczna, gdy wskutek fatalnego niedopatrzenia straciłabym za sprawą trzymanych w domu bardzo silnych przecież lekarstw małą Dorotkę, własne dziecko.

    Dorotka nie miała jeszcze wtedy dwóch lat. Jako berbeć była dzieckiem rozkosznym i bardzo łatwym do chowania. Biegała już oczywiście jak fryga, nie potrafiła jednak aż dotąd samodzielnie opuścić swego obwarowanego dość wysokimi barierkami łóżeczka. Raz w nim położona wieczorem ze swoją ulubioną butlą ciepłego mleka spała spokojnie całą noc, aby wstać rano razem z nami. Nigdy nie było inaczej. Aż dotąd. Zawsze kiedyś przychodzi ten pierwszy raz. Był późny wieczór. Przekonani, że dzieciaki już śpią, spokojnie oglądaliśmy z mężem w drugim skrzydle mieszkania głupkowaty film w telewizji. Do dzisiaj pamiętam tytuł, były to "Szczęki 3".

    Jeszcze przed końcem filmu, nie wiem, czy coś mnie tknęło, czy tylko zmęczył mnie słaby horror, poszłam sprawdzić, jak śpią dzieci. U Michała w pokoju paliło się światło. Michał spał w najlepsze, Dorotka nie.

    Dorotka siedziała całkowicie rozbudzona na łóżku swego brata i coś do siebie gaworząc, przekładała w wielkim skupieniu jakieś kolorowe pastylki. Świadomość, czym ona się bawi, poraziła mnie i unieruchomiła w miejscu. Stałam jak mumia, niezdolna do jakiejkolwiek reakcji. Ogromny wstrząs i śmiertelny strach. Proszki były wszędzie, na podłodze, na biurku, na łóżku.

    Jeszcze nie chciałam zrozumieć, pobiegłam sprawdzić zawartość szuflady kuchennego stolika, gdzie trzymałam te lekarstwa. Szuflady, w której akurat tego popołudnia przy kręcącej się w pobliżu Dorotce robiłam systematyczny porządek.

    Lekarstwa były dwa. Jednym z nich był niesamowicie zdradliwy, wspomniany już Litiomit, którego zażycie przez dziecko stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie byłam w stanie zorientować się w ilości tabletek, nie miałam pojęcia, czy ich brakuje. Bawiła się tylko proszkami, czy również je połknęła? Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko jedno, że zależy od tego życie mojego dziecka. Totalna panika, zupełnie straciłam głowę.

    Złapałam Małą jak psiaczka i wpychając jej palce do gardła, usiłowałam sprowokować wymioty. Pogryzła mi ręce do krwi, zwymiotować nie chciała. Rzuciłam się na mleko, usiłując ją nim napoić. Za nic nie chciała przełknąć, wypluwała.

    Zaalarmowany tata zareagował bardziej sensownie, telefonując pod specjalny numer SOS-zatrucia. Tam dobrze znali takie przypadki: psychotropowe lekarstwa, małe dziecko, nieodpowiedzialna matka. Nawet słuchać nie chcieli o fatalnym splocie okoliczności. Biorąc pod uwagę realne i bardzo wysokie zagrożenie, kazali przewieźć natychmiast dziecko do najbliższego szpitala. Oczywiście, przypomnieli jeszcze lub raczej ostrzegli i to kategorycznie aby, broń Boże, nie podawać nic do picia i pod żadnym pozorem nie prowokować wymiotów.

    Do dziś słyszę w uszach niesamowity krzyk wyszarpanego mi w szpitalu dziecka, które poniesiono do wielkiej zatrzaśniętej matowymi drzwiami sali, gdzie poddano je płukaniu żołądka.

    Musiał to być straszny zabieg. Krzyk przerażenia, bólu i bezsilnego oporu Dorotki przedzierał się przez grube ściany, roznosił się swoją rozpaczą w szpitalnej poczekalni. I trwało to wieki. Jej wrzask coraz bardziej ochrypiały, lecz ciągle jednakowo rozpaczliwy i donośny, przeciągał się w nieskończoność. A był zaadresowany do mnie, trafiał prosto w me serce.

    Nigdy w życiu, ani przedtem, ni potem nie czułam się tak zdruzgotana, samotna i winna. Nieodwracalnie i niewypowiedzianie winna. Czytałam tę winę w oskarżającym spojrzeniu mego małżonka, który znosił niezasłużone cierpienie naszego dziecka samotnie, w niechętnym i wyraźnie celowym oddaleniu ode mnie jako mimowolnej sprawczyni rozgrywającego się właśnie dramatu.

    Czytałam tę winę w oczach przyjmujących Dorotkę lekarzy, którzy przyjąwszy tylko do wiadomości, że to ja jestem leczona śmiercionośnymi dla dziecka lekarstwami, potraktowali mnie jak "psychiczną", umysłowo chorą i wyprosili mnie z sali, gdzie jako jedynie odpowiedzialny już tylko ojciec dziecka został poproszony o udzielenie wszelkich wyjaśnień.

    Tylko moja Malutka nie winiła mnie za nic. Była za mała i nie rozumiała zupełnie, co się stało. Kiedy pielęgniarka przyniosła ją bledziutką, zapłakaną i nieprawdopodobnie umęczoną, z całą ufnością nieświadomego dziecka w obronnym odruchu rzuciła się nie ku ojcu, lecz ku mnie.

    Była jak mały przerażony zwierzaczek, którego ogrom niespodziewanego nieszczęścia i bólu przerasta, jest dla niego nie do zniesienia, a więc instynktownie się chroni w zawsze wierne i opiekuńcze ramiona matki. Poza przeżytym strachem o jej życie, to było chyba najgorsze. Krzyczała stanowczo - Kurtka, buty, do domu! Garnęła się przy tym do mnie, przytulała, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, że to właśnie ja, rodzona matka, wprawdzie nieumyślnie, lecz jakże bezmyślnie mogłam ją dzisiaj zabić.

    Na razie na najbliższą noc musiała zostać pod obserwacją w szpitalu. Była tak zmęczona, że nawet nie oponowała. Szczęśliwie, gdyż nie wiem, czy znalazłabym dość siły, aby odejść, zadając jej kolejny ból.

    Ta obserwacja była konieczna, gdyż zrobione natychmiast badania wykazały niewielkie wprawdzie, manifestujące się jednak ślady Litiomitu w jej krwi. Oczywiste więc, że połknęła jakieś proszki. Zawsze i we wszystkim mnie naśladowała. Słabo mi się robi na samą myśl, co by było gdyby...

    Gdyby Dorotka zasnęła, nic nie zauważywszy, zasnęlibyśmy i my i tylko czekalibyśmy rano aż się zbudzi. Przelitościwa Opatrzność czuwała nad nami, gdyż przy jeszcze dalej posuniętym fatalnym zbiegu okoliczności mogło tak faktycznie być.

    Nie było możliwości pozostania w szpitalu, wróciliśmy sami późną nocą do domu. Poprawny tata zasnął natychmiast snem spokojnym i zasłużonym, ja, wyrodna matka nie zmrużyłam oka do rana.

    Następnego dnia po udzieleniu mi przez lekarkę poważnego ostrzeżenia typu: oddajemy wam jeszcze dziecko, ale uważajcie, żeby to było ostatni raz, Dorotka wróciła do domu. Nie zdawała sobie właściwie sprawy, z tego co się stało i bardzo szybko o wszystkim zapomniała. Bez najmniejszego problemu otrząsnęła się z przeżytego szoku. Ona tak, ja nie.

    Już przed tym wypadkiem działo się ze mną nieciekawie. Teraz znalazłam się na równi pochyłej i na łeb na szyję zaczęłam staczać się w dół. Za nic nie mogłam sobie poradzić z przytłaczającym mnie poczuciem winy i z trującą świadomością, jakim to jestem dla całej rodziny niekończącym się i bolesnym problemem.

    Wystarczyła drobna i przypadkowa prowokacja ze strony będącego też już u kresu wytrzymałości nerwowej męża, abym sięgnęła po całą zbędną resztkę farmaceutycznych niesprawdzających się jednak w mojej terapii cudów. Potraktowałam je po prostacku, wsypując pełną garścią w gardło i zapijając, jak prawdziwą zagrychę, szklaną ordynarnej wódki.

    Gdy po jakimś czasie pojawił się wezwany przez męża psychiatra-domokrążca, nie byłam w stanie sklecić sensownego zdania i miałam poważne zaburzenia wzroku. Byłam jednak przytomna, może aż za bardzo, gdyż odstawiona do tego samego szpitala, w którym tak niedawno znalazła się Dorotka, mogąc jeszcze decydować za siebie, jednoznacznie i bezdyskusyjnie odmówiłam poddania się płukaniu żołądka.

    Gdy chodziło o nią, nikt ze mną wprawdzie nie dyskutował, nie żachnęłam się jednak nawet na tę konieczność. Teraz gdy chodziło o mnie, walczyłam z lekarzami jak zraniony zwierz. Do dziś nie rozumiem, dlaczego tak się broniłam. Czy bałam się zabiegu, czy też bałam się raczej nieuchronnej po nim kontynuacji obmierzłego mi ze wszystkim życia? W każdym razie nagryzmoliłam swój podpis na podstawionym papierze i czekałam na rychłą śmierć.

    Oburzeni, lecz bezsilni lekarze na umieranie odesłali mnie z powrotem do domu, życząc mi jeszcze złowieszczo na pożegnanie "dobrej nocy". Nie wierzyli chyba, że docipię do rana. Mieli na wszelki wypadek podpisany papier, w którym jak wół stało napisane, że się wypinam na ich wielce humanitarną ratowniczą akcję.

    A ja, jak na złość właśnie przetrzymałam. Znów Wielka Opatrzność, która mimo wszystko jeszcze czuwa nade mną i która pomogła mi przeżyć tę koszmarną noc. Pamiętam tylko, że straszliwie bałam się śmierci i siebie. Sama już nawet nie wiem czego bardziej. Bałam się też nadchodzącego dnia. Czułam, że za wszelką cenę muszę być odizolowana, zamknięta, że jest ze mną naprawdę bardzo źle. I właśnie ten lęk przed normalnym życiem zaważył i sprawił, że znalazłam się w szpitalu powtórnie. Była już godzina czwarta nad ranem.

    I stąd ten szpital, o którym opowiadałam na wstępie. Trzymali mnie tam przez dziesięć dni. Później nie bardzo już wiedzieli, co ze mną robić. Wypuścili mnie na dziesięć dni przed moim znalezieniem się w tej klinice. Tak się krąg zamyka. Wróciłam do punktu wyjścia. Tylko co dalej? Jakie konkluzje mogłabym wyciągnąć z tej karuzeli zdarzeń? Bo było tego trochę, niestety.

    Nie mogę sobie jednak chyba zarzucić, że lekceważyłam swój stan, że zaniedbałam istniejące środki pomocy. Z wykluczeniem jedynie wyżej wspomnianego epizodu, z całym zaufaniem i z uczciwym przekonaniem, do tego co robię, oddawałam się pod fachową medyczną opiekę. Miałam lekarkę prowadzącą, zgłaszałam się też do innych specjalistów, szpitali. Niektórzy medycy czy pielęgniarze przychodzili do domu, aż sąsiedzi zaczęli poważnie podejrzewać, że jestem poważnie chora. Może jakiś rak lub epilepsja? A tu nerwy. Kompletna bzdura.

    A ja się leczyłam, realizowałam dziesiątki recept, przyjmowałam serie zastrzyków, robiłam najróżniejsze badania, analizy. Z jakim skutkiem? Od jednej depresji do drugiej i kolejny model leczenia i następne rendez-vous.

    A zawsze też było pod ręką lekarstwo na własny rachunek, na domowy użytek. Wyrób stanowczo już nie farmaceutyczny. Mowa oczywiście o winku, moim wiernym kompanie i wspólniku. Wino podrzędne, byle jakie, za to w ilościach przerażająco obfitych.

    Porcyjka wina, które uspokaja, rozluźnia, dodaje odwagi, otuchy, niekiedy ułatwi płacz. Pewnie to znasz. Wspomaga towarzysko, skraca beznadziejnie puste wieczory, pozwala zasnąć i głęboko spać. Jest oczywiście i druga strona medalu, a tej pewnie nie znasz, bo skąd?

    Alkohol, który prowokuje agresję, zaostrza pretensje i ?ale, powoduje rozdrażnienie, niepokój. Nie znasz tego, to słuchaj dalej jak problemy i kompleksy wyolbrzymia, pogłębia jeszcze rozpacz, poczucie samotności, zagubienia i co jest chyba najgorsze, staje się źródłem wstydu, poczucia winy, jak również zamroczonej lecz dokuczliwej świadomości daleko posuniętej autodestrukcji. Już od tego samego można się zapić na śmierć.

    I taka jest cała prawda. Nic tu nie da chowanie głowy w piasek. Sama widzę, że skończyły się żarty. Jeszcze nigdy nie było tak źle. Dobrze też już od bardzo dawna nie było. Gdyby tak podliczyć, jest to bodajże dziewiąta depresja w przeciągu ośmiu tych francuskich lat. Przebieg coraz ostrzejszy, objawy coraz bardziej dokuczliwe, a i prognoza marna. To może faktycznie ja już po prostu zwariowałam, może i nawet jestem niebezpieczna, kto wie?

    Niepotrzebnie tylko to wszystko roztrząsam, rozdrapuję stare rany. Już samych aktualności starczy, aby załamać zdrowego na głowie człowieka, a co dopiero mówić takiego psychicznego wraka jak ja.

    W pokoju brakuje powietrza. Czuję, że zaczynam się dusić. Smutny korowód przywołanych wspomnień, przykre skojarzenia, pesymistyczne refleksje naładowały mnie trudnym do przezwyciężenia niepokojem. Ciskam się po pokoju jak ten przysłowiowy lew w klatce. Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Nerwowo wyłamuję palce, zagryzam wargi aż do krwi. W głowie gonitwa rozpaczliwych myśli. Jakaś nieśmiała modlitwa kołacze się wraz z nimi. Niech się to wreszcie skończy, odwróci ode mnie. Taka już jestem zmęczona. A tak bym chciała odnaleźć jeszcze w moim życiu chociaż kilka lat zdrowych i spokojnych, w których mogłabym być dla moich dzieci normalną, zdrową matką.

    Gdyby tak można było zacząć od początku, wymazać całe zło, zapomnieć, co było, przekreślić, co jest. Gdyby... gdyby...

    Naciskam czerwony guziczek wzywający do pokoju pielęgniarkę. Nie mam, co się łudzić, sama sobie nie poradzę. Tak się zaczyna atak spazmofilii, inaczej kryzys lękowy, ostatnio częsty u mnie gość.

    Nigdy przedtem bym nie uwierzyła, że niedomagania czysto psychiczne aż w takim stopniu mogą zdominować całą fizjologię, zaburzyć, wręcz upośledzić czysto somatyczny aspekt życia. Kryzys lękowy i utrata przytomności, kryzys lękowy i niemal połowiczny autentyczny paraliż lub kiedy indziej napad konwulsyjnych drgawek, aby w to uwierzyć, musiałam doświadczyć tego rodzaju sensacji na własnej skórze.

    Nie wierzyli też widocznie w psychogenezę moich zaburzeń liczni interniści, którzy wysyłali mnie na wszystkie możliwe badania, eliminując jako źródło najróżniejsze czynniki z guzem na mózgu włącznie.

    Une crise d'angoisse, po francusku ładnie brzmiąca nazwa, określenie spazmofilia też nie zapowiada nic szczególnie groźnego, za to objawy takiego kryzysu można porównać z ostrą padaczką. Na samą myśl robi mi się słabo.

    Najpierw rozlewająca się, postępująca drętwość, nasilające się ciśnienie krwi, mięśnie napięte do ostatecznych granic, powykrzywiane i pozbawione czucia kończyny, utrata przytomności lub stan niemal kompletnego zamroczenia, a wszystko to prowadzi do punktu kulminacyjnego, którym jest nagły skurcz wszystkich nerwów czy być może wszystkich krwionośnych naczyń. W każdym razie jest to bardzo ostry, jednoznaczny, totalny spazm. Potem drgawki, dreszcze, nieustanne ziewanie i odczucie wewnętrznego spustoszenia. Przez ciało przeszedł rozszalały tajfun. I mimo że ta niesamowita, demoniczna siła, która eksploduje, szarpie i niszczy wreszcie się wypala, przemija, nie przynosi to ulgi. Wręcz przeciwnie, pozostawia po sobie stan głębokiego psychicznego szoku, porażenie lękowe, odczucie niewymiernego wprost zagrożenia.

    Minęło kilka godzin, znów zasiadam w fotelu. Czuję się nieszczęśliwa, zraniona i pokonana, ale jestem zbyt zmęczona, aby reagować, w ogóle nad tym myśleć. Myśli toczą się leniwie i ospale. Tylko w umordowanym, jak po wielkim wysiłku, ciele, od czasu do czasu odezwie się, drgnie jakiś nerw.

    Patrzę tępo w smętnie ograniczony ramami okna skrawek szarego, nijakiego świata. Nie widzę znikąd pomocy, nie ma w mym sercu nadziei. Jest mi bardzo, bardzo źle.

    Chciałabym wypłakać się serdecznie i żałośnie. Na pewno przyniosłoby mi to ulgę. Wiem jednak, że moje oczy choć mnie bolą i pieką do końca pozostaną suche. Jakby niezdolne już były do płaczu. Jakby się już wyczerpał cały mój zapas łez.

ciąg dalszy

(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka