Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(15)


poprzedni rozdział

* * * * *

    Jeszcze tylko jedna noc pod dachem kliniki i skończy się mozolne i długotrwałe restaurowanie mojej duszy. Wreszcie lekarze uznali, że jestem gotowa do spasowania się z życiem. Wypuszczają mnie na szerokie wody, na których potwierdzi się lub nie, zasadność zastosowanej przez nich psychoterapii. I z tego, co wnoszę, są optymistyczni. Wierzą, że oddają życiu wyleczoną z okaleczeń, wydźwigniętą z załamania i podniesioną z solidnych fundamentów odrestaurowaną osobowość. Ta osobowość to ja.

    Z tym że osobiście nie jestem ani tak pewna zupełnego sukcesu, ani tak optymistyczna. Zadawalam się umiarkowaną aprobatą dla zmian, które we mnie zaszły. Dzięki Opatrzności i lekarzom udało mi się raz jeszcze przezwyciężyć chorobę, ale atak jej był wyjątkowo silny, a walka bolesna i może stąd się bierze pewien przeżyty szok, a już na pewno ciężki uraz. Wiem, że istnieje we mnie jakaś słabość, która co jakiś czas wytrąca mnie z normalnego biegu, zagraża, a daleko mi jeszcze do dojrzałości emocjonalnej i mądrości życiowej, które pozwoliłyby mi opracować skuteczną przeciw niej obronę.

    Mimo że sportem specjalnie się nie pasjonuję, zdaję sobie sprawę, że w każdej rozgrywce decydujące znaczenie ma poznanie, a nawet więcej, rozpracowanie przeciwnika. Bez tego nie ma mowy o skutecznej technice ataku czy obrony.

    Moje zmagania z depresją nauczyły mnie wiele. Zrozumiałam jej genezę, poznałam mechanizmy, a nawet także jej niektóre brzydkie sztuczki. Nie jestem też taka głupia i potrafię wyciągnąć z pewnych faktów wnioski. Dalekie to jest jednak od założenia zabezpieczającej osłony, od znalezienia stuprocentowego remedium na tę chorobę. Poznałam przeciwnika, wiem już mniej więcej, na co go stać i jedno jest dla mnie pewne - muszę być bardzo czujna i do ewentualnego ataku dobrze przygotowana, gdyż nie jest to przeciwnik, którego można zlekceważyć.

    I stąd pewnie przed tą nową próbą, jaka się w mym życiu otwiera, trochę wątpliwości, trochę lęku i jakiejś jakby tremy. Ale pocieszam się, że to tylko przejściowe po sztucznej izolacji klinicznego zamknięcia. Może na zewnątrz tego klosza uda mi się mimo wszystko złapać właściwy rytm, ustawić na korzystnej pozycji, może, może... Lekarze uznają, że jestem gotowa do borykania się z życiem, a w końcu to chyba oni wiedzą najlepiej, jak to z człowiekiem powinno być.

    Najbardziej przejęty czekającym mnie przekroczeniem bariery klinika - życie jest oczywiście "Doktor Filozof". Chociaż - przejęty, to chyba niezbyt trafne słowo.

    Mówiłam już, że to bardzo dobry psychoterapeuta. Zawsze czułam, że jest w jakiś sposób zaangażowany w moje problemy, dylematy, z tym że jest to zaangażowanie w pewnym sensie obiektywne, oderwane, z utrzymaniem widocznego profesjonalnego dystansu. Kiedy snuję przed nim swoje wynurzenia, najpierw z całą otwartością wysłuchuje, dopiero potem interpretuje i też odwołując się zawsze do mojej partycypacji.

    Bardziej rozumie, niż współczuje. Ingerując jest ostrożny, powściągliwy. Próbuje jedynie ustawić mój sposób myślenia i odczuwania na odpowiedniej płaszczyźnie. Ułatwia mi zrozumienie samej siebie, uznając że ma to znaczenie wręcz kapitalne.

    Jeżeli już dotrze do jakiejś psychicznej zadry, która uwiera, jątrzy ranę i przeszkadza, uparcie i konsekwentnie doprowadza mnie do jasnego skonstatowania jej istnienia, łącznie z jej duchowymi następstwami. Co do samego zabiegu usunięcia zadry, jak i zabezpieczenia się na przyszłość przed następnymi, "Doktor Filozof" odwołuje się do mojego czynnego udziału, a zaleca przy tym wykorzystanie wszystkich zdrowych postaw i korzystnych możliwości. Sam w podsuwaniu gotowych korekcyjnych rozwiązań jest bardzo uważający, dyskretny.

    Może mi i nawet nie współczuje. Mimo że wiele razy, podczas przykrego rozdrapywania swych ran, ja sama rozmazałam się przed nim sentymentalnie, bezsilnie i głupio jak głupi maślak w śmietanie. Za to rozumie, niczemu się nie dziwi. Zresztą nie wiem, czy w depresji było mi potrzebne, aby ktokolwiek ślimaczył się razem ze mną. Mnie przynosiło ulgę same zerwanie tamy czarnych uczuć, zawierzenie ich komuś, kto ze zrozumieniem wysłucha. A "Doktor Filozof" umie mądrze słuchać, płacz z całą wyrozumiałością akceptuje, w pewnym oderwaniu jak gdyby z lotu ptaka uważnie śledzi zawiłe ścieżki moich duchowych rozterek.

    Nigdy nie krytykuje, nie wytyka błędów, a wprost przeciwnie, bardzo dużo już zrobił, aby mnie we własnych oczach dowartościować, wyciągnąć z matni samoobwiniania się przekreślającego wszelkie istniejące mimo wszystko obiektywne walory.

    Stosowana przez "Doktora Filozofa" psychoterapia ma charakter aktywny, angażujący pacjenta i zdecydowanie partnerski. Bazuje ona, nie na pseudopsychologicznych dewizach, a tym bardziej sloganach, nawet nie na książkowych prawidłach, lecz opiera się na przemyśleniach, własnych poszukiwaniach pacjenta, któremu mądry psychoterapeuta tylko pomaga lepiej poznać siebie, a przede wszystkim uwierzyć w siebie.

    I mnie się zdarzało, że w trakcie tych dyskusji naprowadzona umiejętnie przez niego odkrywałam w dosłownym tego słowa znaczeniu, że posiadam pewne cechy charakteru, które są wartościowe w szerokim ogólnoludzkim sensie. Wtedy to napływała sugestia psychoterapeuty, a może silniej, nacisk, abym odtąd budowała swe duchowe życie, nie w ucieczce przed słabością i błędami, ale właśnie w oparciu o te mocne punkty, dobre strony.

    To nic przesądzającego, perswadował mi "Doktor Filozof", że jestem nadwrażliwa, perfekcjonistka zbyt dużo wymagająca od świata i siebie, może za bardzo ambitna, za bardzo irracjonalna, za bardzo też drobiazgowa w szukaniu dziury w całym czy dzieleniu włosa na czworo. Są to wszystko pewne cechy charakteru, bo nie wady, które na pewno utrudniają mi życie i zaburzają relacje z innymi, nie stanowią jednak katastrofy, nie przekreślają możliwości pełnej psychicznej równowagi. Bo przecież nie ma ludzi idealnych. I bardzo byłoby nawet szkodliwe, gdybym w swoich staraniach taki ideał stawiała sobie jako absolutną dyrektywę i wymóg.

    Mam pewne słabsze strony, które powinnam uznać, być ich jak najbardziej świadoma. Jednak w pewien filozoficzny sposób trzeba je ignorować, nauczyć się żyć obok nich. Poza tym całym śmietnikiem sfuszerowanych psychicznych bubli, mam jednocześnie, pociesza mnie życzliwy pan doktor, wyrobione pozytywne cechy, na których mogę oprzeć konstruktywne życie. I tu się dowiaduję, że bardzo dobrze, że jestem ambitna, wrażliwa, wymagająca i analizująca. Mocnym też atutem jest bezsprzecznie moja silna wola.

    I jak tu się od razu lepiej nie poczuć? Nie docenić takiego psychoterapeuty. Przy moich zatwardziałych kompleksach tak przychylne traktowanie, stawiało mnie psychicznie na nogi.

    A przed moim wyjściem zabrał się do mnie bardzo poważnie. Wyznaczył mi spotkanie, jak to określił, rozrachunkowe rendez-vous. Z góry mnie uprzedził, że mam przyjść do niego przygotowana. Zadał mi kilka problemów do przemyślenia, oczekując na refleksje, konkluzje. Upewnił się raz jeszcze, że jestem z nim zgodna, co do rozumienia potrzeby, a raczej konieczności wprowadzenia w moim systemie postaw i wartości pewnych istotnych zmian.

    Potakiwałam z przekonaniem jak studentka przed profesorem i już wiedziałam, czego oczekiwać. Szykowało się poważne seminarium na temat higieny psychicznego życia.

    Gorliwie się też przygotowywałam. Z tych wielce głębokich przemyśleń, dociekliwego poszukiwania zmian na lepsze aż mnie łeb rozbolał. To tak jakby wymagać od rozstrojonego pianina, aby wydało z siebie nagle czysty w muzycznym brzmieniu ton. Albo inaczej, bo lubię porównania, jakby połamanego okutego w gips łamagę dowcipnie poprosić, aby wdzięcznie przebiegł przez trawnik.

    Wymagać można, ale trudność duża. Bo też faktycznie, nie ma nic prostszego dla podepresyjnego rekonwalescenta jak roztrząsanie egzystencjonalnych łamigłówek.

    Mierz siły na zamiary, przykazał wieszcz. Toteż dałam z siebie, co mogłam. Zgłosiłam się do "Doktora Filozofa" jak na kolokwium - kartka z notatkami, długopis, w głowie natłok nieśmiałych pomysłów na samą siebie i życie. Chociaż po prawdzie, więcej tam było wątpliwości i retorycznych pytań.

    I dobrze zrobiłam, że się tak przygotowałam, bo i profesor podszedł do seminaryjnego tematu systematycznie i po akademicku. Nie dość, że mnie sprawdził, osaczając kontrolnymi pytaniami, to jeszcze sklecił na mój osobisty użytek mały "filozoficzny" wykładzik. A zaczął ni mniej ni więcej tylko od Narcyza.

    W mitologii greckiej, Narikossos był młodzieńcem niezwykłej urody. A zakochał się on we własnym odbiciu, które podziwiał z braku lustra w źródlanej wodzie. Wziął się więc i zakochał w samym sobie, zresztą bardzo namiętnie i jak się miało okazać na umór. I zrobił głupio, a także nierozważnie, bo potem z tej niezaspokojonej tęsknoty za nieuchwytnym kochankiem wykończył się marnie. Utopił się, czy otruł, już nie wiem.

    Sama bajeczka ładna i wzruszająca jak lubię, ale słuchając, jak "Doktor Filozof" rozwija ten wątek o samouwielbieniu, poczułam się trochę nieswojo. Byłam przekonana, że w ten zawoalowany sposób moje wrodzone wady jak egocentryzm, sobkostwo, a może i zarozumiałość bierze teraz na swój psychoterapeutyczny widelec.

    Aż się trochę zmartwiłam, że przyjdzie mi niechybnie wysłuchać, nawet od tak tolerancyjnego i przymykającego oko na ludzkie słabości profesjonalnego duszpasterza dyskretnie nagannego potwierdzenia własnego obnażonego w swej szpetocie charakteru.

    Jednak to wszystko, co o "Doktorze Filozofie" powiedziałam, nie było tylko taką pożegnalną laurką. Jest on duszpasterzem całą gębą. Krytyka nie przyszła mu nawet do głowy, a co dopiero mówić o potępieniu. Ta mitologiczna przypowieść miała mi tylko uzmysłowić odniesienie narcyzmu do moich własnych nastawień w kluczowym punkcie samooceny.

    Chociaż na początku pan doktor mnie pocieszył, że z samouwielbiającym się Narcyzem nie mam nic wspólnego, zaraz potem mnie zmartwił, że to bardzo niedobrze. To jest właśnie w mej psychice bardzo "niehigieniczny" punkt.

    Okazuje się, że ze mną w porównaniu z zakochanym w sobie bożkiem jest akurat odwrotnie. Mówiąc zwięźle, przeginam pałę w drugą stronę. Nie tylko, że o zakochaniu się w sobie nie ma mowy, to się jeszcze wprost przeciwnie, chociaż tylko podświadomie nie lubię, nie akceptuje, a niekiedy wręcz nienawidzę. Alkohol, ciągła irytacja, niezdrowy tryb życia dowodzą tylko braku respektu wobec siebie samej.

    W samoocenie jestem bezwzględna i bezpardonowa, a to prowadzi do samoobwiniania się, od którego już tylko jeden krok do nieuchronnej autodestrukcji. A to właśnie nic innego jak autodestrukcja jest motorem i jedyną racją bytu depresji. Wewnątrz mnie toczy się nieustanna walka i jest to walka przeciwko sobie samej. Nie akceptuję obrazu, jaki mają o mnie inni ludzie. Mam w głębokiej pogardzie, to co sobą reprezentuję. Absolutnie nie podoba mi się mój własny autoportret.

    Tu przerwał pan doktor na moment swoje résumé, ale tylko po to, by zgnębić mnie pytaniem.

    Dlaczego jestem dla siebie tak surowa? Czym wytłumaczę zbyt wysoki pułap oczekiwań i wymagań, jakie sobie stawiam? Dlaczego wreszcie nie pogodzę się z sobą taką, jaka jestem ze wszystkimi błędami, jakie mi się zdarza popełniać i drobnymi mankamentami?

    I tak doszliśmy do sedna sprawy, dobrze śledziłam tok rozumowania wykładowcy - byliśmy przy problemie samoakceptacji.

    Mówiłam już, że nie jestem aż taka głupia i sama rozumiem, jakie to ważne, żyć ze sobą w wewnętrznej zgodzie. Tylko jak się do tego zabrać, jak przeprowadzić? Bądź tu nagle mądry i spraw, żeby się polubić. I za co?

    Nie chciałabym zrobić zawodu solidnemu duszpasterzowi. Tym bardziej, że udało mu się przekonać błędną owieczkę-duszyczkę, jak niebezpieczne są dla niej manowce, a jak pożywna jest za to i ładna mała zielona łączka. Już nawet tylko, żeby mu sprawić przyjemność, wzięłabym się i zaakceptowała, a jeszcze przy okazji wszystkim przyszłym depresjom urwałabym łeb. Niestety, przynajmniej na razie przyszłoby mi to z pewnym trudem, gdyż ten brak samoakceptacji kształtował się w złożonym procesie i to w przeciągu wielu, wielu lat. Wchodzi tu w grę moje całe dotychczasowe nie za szczodrze usłane różami życie.

    Za to, że nie byłam rozpieszczana w dzieciństwie, że we wczesnej młodości przeżyłam bolesny miłosny zawód, że przed kilku laty Zła Opatrzność ukarała mnie, odbierając życie mającemu narodzić się dziecku, nie znajdując potwierdzeń, że jestem doceniona, kochana, nie sprawdziwszy się w eksperymencie z emigracją - za to wszystko ja szukam winy w sobie. I ja tę winę znajduję, jest to poza racjonalną perswazją.

    Przynajmniej jak dotąd, bo obiecuję "Doktorowi Filozofowi", którego zdążyłam już polubić i któremu przede wszystkim ufam, że wiedząc już teraz, co jest "higieniczne", a co nie, umieszczę ten kluczowy problem w rekonstruowanej strategii wewnętrznych przeobrażeń.

    I z tą strategią wyleciałam widać w samą porę, bo "Doktor Filozof" poprawiwszy się tylko wygodniej w fotelu, przeszedł do małej powtórki z zadanej uczniowi lekcji, stawiając cały zestaw pytań dotyczących właśnie programu, planów, zamierzeń. Chciał wiedzieć, jak myślę pokierować sobą w czekającym mnie poza progiem kliniki życiu. Była to szczegółowa ankieta, a wyglądała mniej więcej tak:

    Jak jestem przygotowana na nieuchronne stresy, frustracje, mniejsze i większe smutki, rozczarowania i przeszkody?

    Na ile myślę zmienić mój stosunek do innych i ich opinii o mnie?

    Jakie widzę punkty zaczepienia przy konstruowaniu pozytywnego życiowego programu?

    Czy boję się nawrotu depresji?

    Co myślę o motywacji i częstotliwości picia alkoholu?

    Dlaczego nie zrobiłam dotąd prawa jazdy?...

    Pytania psychiatry są sondujące, dociekliwe. Wiem, że jak zwykle wysłucha mnie wnikliwie i przyjrzy się zaprezentowanym przemyśleniom okiem wytrawnego eksperta.

    Czy nie wydam mu się jednak mało pilna lub co gorzej śmieszna w tym "przygotowaniu" do życia opierającym się na razie jedynie na intencjach, cichych życzeniach? Snują mi się po głowie pewne zamiary, decyzje. Zaczynam wyodrębniać kilka punktów zaczepienia, od których będę musiała zacząć. Czy słusznie myślę, czy wyciągnęłam właściwe wnioski? Nie jestem co do tego zbyt siebie pewna. Już tu przed moim doktorem mam tremę, to co będzie w życiu?

    Zaczynam od prawa jazdy, to najprostsze. Teraz nareszcie czuję się gotowa je zrobić. Dotąd paraliżowana irracjonalnym lękiem przed tragicznymi wypadkami, czyhającymi tylko na kierowcę na jego samochodowej trasie i biorąc to do siebie, nie odważyłam się na wyczyn samodzielnego prowadzenia auta. Traktowałam to jako prowokacyjne wyzwanie dla fatalnego losu. Widziałam jedynie potencjalne ryzyko, nic poza tym.

    Myślę, że razem z chorobą wytłumiłam w sobie takie fatalistyczne podejście. Trzeba tylko dobrze opanować maszynę, trzymać się znaków drogowych i przepisów ruchu. Poza tym w czasie jazdy, postawić nie na lęk i przewidywanie najgorszego, tylko na pewność siebie i ostrożność.

    Widzę nieraz za kierownicą dosłownie zgrzybiałych staruszków. Dlaczego więc nie miałabym tej sztuczki opanować i ja? I to jest dobry pomysł, gdyż możliwość samodzielnego prowadzenia samochodu bardzo by ożywiła rutynę mojego z konieczności ograniczonego przestrzennie powszedniego życia. Byłaby to taka mała codzienna wolność.

    Życiem trudniej prowadzić jak samochodem. Ono się opiera, zastawia pułapki. Zrobię jednak wszystko, aby wykorzystać całą zdobytą wiedzę, tak jak kierowca o maszynie - ja, o osobowości, jak również o przepisach - prawach psychologii. Mając już pewien bagaż informacji i doświadczeń, łatwiej mi będzie na pewno obrać właściwą trasę, nadać życiu bardziej sensowny kurs.

    Pierwszym nieodzownym punktem, bez którego samochód w ogóle nie zapali jest przekręcenie kluczyka w stacyjce. Dla mnie tym samym jest odnalezienie wiary w siebie. Bez tego, jak zrozumiałam, nie zajadę daleko, a nawet nie zastartuję.

    Trzeba więc będzie przestać tak się przejmować opiniami innych. Zaaprobować własną osobowość taką jaka już jest. Spojrzeć na siebie bardziej trzeźwo i sprawiedliwie. Są gorsi ode mnie, a bardzo się cenią i kochają. Może i mnie uda się wreszcie trochę siebie polubić, bo i dlaczego by nie?

    Kocham moje dzieci i potrafię im to okazać. Respektując ich indywidualność, staram się je modelować do ogólnie przyjętych wartościowych wzorów. Mam z nimi wspaniały kontakt, darzą mnie zaufaniem. Jestem więc dobrą matką.

    Od siedmiu lat mieszkam z rodziną na poddaszu. Mieszkanie należy do banku, w którym głowa rodziny pracuje, więc koszt jego wynajmu jest niski. I dobrze. Trafiło się nam ono jak ślepej kurze ziarno, gdy startowaliśmy goli i bosi w desperacko podjęte emigracyjne życie, ale... czas mija, życie ucieka, a my tam ciągle tkwimy.

    Jest to faktycznie dość spora mansarda w pięknym starofrancuskim budynku otoczonym wspaniałym ogrodem. Na pewno może się podobać takie lokum komuś, kto przyjdzie z wizytą lub spędza tu jedynie weekend. Ja mam go już serdecznie dość. Borykam się jednak, jak mogę z harówką, jakiej taki zaniedbany apartament wymaga. Wszystko tu już woła o remont, inwestycję w sensie zmiany tapet, podłogowej wykładziny czy mebli. Nie dzieje się nic. Mimo tego w mieszkaniu jest zawsze czysto, przynajmniej zawsze wysprzątane. I chociaż robię wszystko ze zniechęceniem, jak ja to nazywam, na żyłę, niczego nie można zarzucić wypełnianym przeze mnie obowiązkom. Jestem więc też dobrą gospodynią. Do tego zmierzałam.

    A przy okazji. Moim marzeniem, które powinno w najbliższej przyszłości przyoblec kształt konkretnej decyzji i planu jest właśnie wyrwanie się z tych smutnych, bardzo odciętych od świata i ludzi poddaszowych ścian. Tam czuję się źle i to z roku na rok coraz gorzej. Mam zawsze wrażenie, że jestem odizolowana, osaczona, zamknięta. Jeżeli ma być ze mną lepiej, to przede wszystkim temu trzeba położyć kres. Raz jeszcze rzucić życiu tak ważkie i pełne nadziei hasło - przeprowadzka. Ale to na boku. Wrócę jeszcze na chwilę do niewdzięcznego wysiłku dowartościowania swojej zakompleksiałej persony.

    A faktem jest, że jeśli cię zaproszę do siebie, będziesz przyjęty, oczywiście na miarę możliwości, jak muzułmański wezyr. Tylko wybieraj specjalności z kuchni różnych narodów i tak wszystko będzie smaczne, urozmaicone i przygotowane na czas. Gościnna, dobra kucharka - taka już jestem.

    Do bliźnich mam stosunek przyjazny i szczery. Zawsze gotowa jestem poradzić, pomóc i wspomóc. Jak to się mówi, ostatnią koszulę bym z siebie zdarła, gdy widzę kogoś w potrzebie.

    Krytyczny małżonek moje relacje z ludźmi ocenia za przesadzone i zbyt egzaltowane. Twierdzi, że to chorobliwe. Wiecznie mi wytyka, że wygląda, jakbym starała sobie ludzi "kupić", a w każdym razie zdobyć ich sympatię czy uznanie za wszelką cenę. Według niego od lat odgrywam z wielkim przejęciem, uporczywie, aczkolwiek nieudolnie rolę dobrej ciotki z Ameryki. Może i jest w tym trochę racji. Trzeba będzie zrewidować i ten punkt widzenia. Bo co ja dostaję w zamian w tych relacjach, to już jest odrębna, następna sprawa.

    Żeby się nie dać znów speszyć krytyce, pospiesznie kontynuuję. W każdym razie najbardziej ze mnie kochająca córka i siostra, a również sprawdzona kumpelka lub jeśli ktoś się sprawdzi i otwiera na przyjaźń, także niezawodny, wierny przyjaciel.

    Kontynuowałabym tak to samochwalstwo pewnie bez końca, ale doszło wreszcie do podsumowania mojej roli jako żony, jako partnerki w czyimś życiu. Nie mam tu zbytnich sukcesów, wprost przeciwnie. Ponieważ jednak założone mam na dzień dzisiejszy myślenie wyłącznie pozytywne, pominę zatem tę stronę mego życia dyskretnym milczeniem. Już tylko w głowie przepowiem sobie wszystkie nasuwające się decyzje, ewentualne przedsięwzięcia. Postanawiam, że nie będę tu robiła tak zwanego prania brudów. Tym bardziej, że opowieści tej słucha też osoba najbardziej zainteresowana, mój mąż.

    Z napiętą uwagą śledzi moje przemyślenia - wątpliwości "Doktor Filozof". Wydaje się, że mnie rozumie. Chyba zdaje sobie sprawę z niewątpliwego wysiłku, jaki mnie czeka. Indaguje mnie jednak dalej, podkreślając dobitnie, że muszę znaleźć coś w życiu, co nada mu sens. S'accrocher - brzmi to po francusku obrazowo i dobitnie. Trzeba się życia uchwycić, uczepić za wszelką cenę, choćby jak tonący brzytwy, a wisielec gałęzi. Złapać się kurczowo tego, co stanowi istotę i zasadność życia. Należy wykorzystać wszystko, co wybija od dna i pozwala utrzymać się na powierzchni.

    Ja mam szczęście. Moje realne i napawające budującą nadzieją attachement - przywiązanie to dwójka kochanych, wspaniałych dzieci. Nie muszę szukać niczego więcej, ja dla nich muszę żyć.

    I chociaż niestety nie mogłabym z przekonaniem zaśpiewać z moją ulubioną Edytą Geppert - "Życie, ja kocham cię nad życie...", to jednak mimo wszystko podejmę oferującą się rozgrywkę z losem. I zrobię to już tym razem rozważniej, ostrożniej. Nie będę się niepotrzebnie narażać, gdyż ważne jest, abym wyszła bez szwanku. Nie mogę przegrać kolejny raz.

    Koniec z majakami. Trzeba zaakceptować wreszcie życie takim, jakie jest. Zaprzestać ciągłych, męczących złudzeń, że się ono zmieni samo z siebie i z dnia na dzień.

    Mam już prawie czterdzieści lat na karku. Moje życie jest już skonstruowane i pewnie w ponad połowie dokonane. Nie ma co dłużej czekać na pięknego księcia, który się pojawi, aby mnie uwieźć na swym rumaku w baśniowy kraj niepowszedniego piękna i wiecznej szczęśliwości.

    Życie to nie bajka. Jak powtarza często mój francuski przyjaciel, jest ono bardziej porównywalne do kanapki posmarowanej gównem, z której zmuszeni jesteśmy odgryzać mały kęs każdego dnia. Może niesmaczne, ale nieuniknione. Toteż i ja muszę zaprzestać tej bezsensownej walki, jaką toczę z dniem dzisiejszym. Skończyć ze sztywnym przeciwstawianiem się realiom, które niekoniecznie są po mojej myśli. To nic nie daje, nie pomaga, a często kończy się wręcz fatalnie. Dając się sprowokować, zapragnęłam udowodnić, że i ja potrafię pracować zarobkowo i w efekcie wpadłam jak śliwka w kompot.

    Trzeba życie przyjmować takie, jakie jest - twarde, niebezpieczne, nieraz złośliwe. Problem polega jedynie na tym, aby starać się nie wypuścić nad nim kontroli. Nie wolno pozwolić, by jego nieprzychylne okoliczności nami manipulowały, zaburzając nasz system wartości i ocen.

    A będąc przy manipulowaniu, wrócę raz jeszcze do moich relacji z innymi ludźmi. Zaczynam rozumieć, że za dużą wagę przywiązuję do ich opinii, niepotrzebnie przejmuję się nawet płytkimi krytykami, zbyt gorliwie chcę się wszystkim podobać. Nie jest to na pewno w sensie psychicznym zdrowe, gdyż takie uwarunkowanie odbiera mi wiarę w siebie i przysparza wyłącznie bolesnych rozczarowań.

    Ile to razy płakałam, że dając z siebie co najlepsze, napotykam u innych złą wolę, interesowność lub obojętność, która była jeszcze najbardziej uczciwa. Ile to razy "zainwestowałam", zaangażowałam się uczuciowo w kontakty, które okazywały się absolutnym niewypałem.

    Byłam wykorzystywana, wciągana w brudne intrygi. W żadnym wypadku nie natrafiłam na przyjaźń, której tak gorąco pragnęłam. Z samą bezinteresowną i szczerą życzliwością były już kłopoty, a ja uparcie, wręcz obsesyjnie brałam fałszywe monety ludzkiej hipokryzji za poszukiwane złoto. Dawałam się zwodzić, ulegałam złudzeniom. Z całą naiwnością graniczącą z głupotą w swym zamierzeniu stwarzania kontaktów sięgających niemal ideału, w rzeczywistości budowałam zamki na lodzie i raz za razem spadałam na zbity łeb.

    Trzeba to zmienić. Muszę wreszcie przyjąć i się z tym liczyć, że inni ludzie, podobnie jak ja, są omylni i mają również swoje wady. Bywają zazdrośni, złośliwi, nieraz zawistni. Moje uparte oczekiwanie uprzejmości za uprzejmość, dobroci za dobroć wydaje się być pewnym nieporozumieniem.

    I powinnam się kontrolować, by nie szukać w każdych okolicznościach akceptacji w oczach innych, a już na pewno, nie jak dotąd, za wszelką cenę. Robić, co się uważa za słuszne, a resztę mieć w nosie. Nigdzie też nie jest powiedziane, że muszę być przez wszystkich doceniana i lubiana. Jeśli nie chcą dostrzec moich wartości, tym gorzej dla nich, jak mówią Francuzi - tant pis.

    Tak więc przestać się szarpać i walczyć. Może za to dla odmiany zacząć korzystać trochę z życia nawet z jego skromnymi możliwościami. I tu znów przede wszystkim dzieci - czerpać więcej radości, satysfakcji, po prostu szczęścia z mojej wspaniałej parki. Poza tym ze swojej strony, poświęcać im więcej uwagi, zrobić wysiłek, by dać im z siebie maksimum, gdyż na to w pełni zasługują, a obawiam się, że nie rozpieszczałam ich dotąd w tym względzie.

    A co jeszcze? Może mniej wczuwać się w jakże czarne i pełne beznadziei refreny typu - "Pokolenie utraconych marzeń, generacja zmarnowanych szans...". I tak świata nie zwojuję, do diabła z tym. Przestać analizować, roztrząsać, rozdrapywać, co się w duszy kołacze. Koniec z bezkresem sentymentów, bezpłodnymi nadziejami, majakami egzaltowanej wyobraźni. Spojrzeć realiom w oczy. Koncentrować się bardziej na konkretnej sytuacji niż psychice. Nie bać się faktów. Wziąć się z życiem za bary.

    I proszę, jak to wszystko dzielnie brzmi.

    A jeszcze jedno i wcale nie błahe. Ten cały przytoczony wyżej koncert życzeń ma być przeprowadzony - na trzeźwo! Alkohol - fini.

    Ucieczka w odmęty tego niby sojusznika była kolejną złudą. Summa summarum, alkohol nic nie załatwia, pogarsza za to mój stan. Jeszcze zadrażnia wszelkie dotkliwe bolączki. Nie wiem na razie, jak to w praktyce przeprowadzę, ale decyzję podjęłam. Koniec z piciem. I tu jestem siebie pewna. Wiem, że się na sobie nie zawiodę.

    Poza tym może jakiś basen, aerobik, maseczki piękności czy masaże ciała. Prawo jazdy i jeżeli już kontynuowanie pracy, to tylko w swoim zawodzie, a więc może jakiś kurs?...

    Snują mi się tak po głowie te mniej lub bardziej realistyczne pomysły, zamierzenia, decyzje. Jedno jest w tych poszukiwaniach pewne. Jeśli mam po ludzku żyć, muszę zawalczyć, muszę chcieć. Wszystko, aby nie powrót obezwładniającej stagnacji. Zaczynam czuć w sobie pewną konstruktywną siłę, trochę nawet więcej jak umiarkowany zapał. A to już coś.

    Ale przede wszystkim odczuwam ogromną ulgę, że raz jeszcze udało mi się wyrwać szponom bezlitosnej choroby. Mówię, bezlitosna, gdyż jest ona faktycznie ślepo zaborcza i bezwzględna. Depresja, choroba-misterium, która degraduje, zabija w człowieku ambicję, własną dumę i chęć do życia. Szczęśliwa jestem, że się wydźwignęłam.

    Oglądam się za siebie i nieopisaną zgrozą napawa mnie sama myśl, że mogłabym tę druzgocącą siłę napotkać jeszcze kiedyś na swej drodze.

    Oglądam się za siebie i widzę porzucone, nagle opustoszałe krzywe zwierciadło, które wszystko przeinacza, wykoślawia, okalecza i niszczy... krzywe zwierciadło, które z ciemności straszy.
 
 

KONIEC



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka