Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(5)


poprzedni rozdział

* * * * *

    I tak biegną dni jeden za drugim. Na zewnątrz późna, pogodna jesień. Przez ciężkie, ciemne zasłony przebijają słabo pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. Czas płynie niemrawo. Na długie godziny przygważdżają mnie kroplówkami do łóżka, zaliczam kilka zastrzyków dziennie, pochłaniam całe masy jakichś piguł, popijam je obficie miksturą z gorzkich kropel.

    Kropelek nie żałują, jest ich raczej sporo, wychodzi tego w szklance dobra seta. Nawet działają podobnie jak alkohol. Kilka literatek i jest się nieźle nabuzowanym, jak na dobrym rauszu. Raz nawet zapytałam o ich działanie. Odpowiedziano mi, że są dobre na wszystko, po czym podwojono dawkę. Dobra, ja się nie spieram. Być zamroczoną, trykniętą, dla mnie żadna nowina. Mogą być kropelki. Teraz widać jakaś na nie moda.

    Wszystko się toczy według ściśle ustalonego rytmu. Chociaż rytm jest określeniem zbyt słabym, te wszystkie zabiegi tutaj to cały ceremoniał, rytuał. Zmieniają się tylko pielęgniarki i personel pomocniczy. Coraz innemu robiącemu obchód lekarzowi mam przyjemność referować "mój przypadek". Życie na oddziale, choć ujęte w niezmienne i sztywne ramy codziennej rutyny, jednak jakoś się kręci, posuwa do przodu. Tylko ja pozostaję zamknięta, nieruchoma i bierna. Ja w tym wszystkim, w sensie dosłownym tkwię.

    Z pokoju niemal wcale nie wychodzę. Boję się narazić to jedno, a poza tym jest mi po prostu wstyd paradować w szlafroku między ludźmi ubranymi normalnie, po cywilnemu i do tego jakże elegancko. Co za stroje - moda i ciężkie pieniądze. Chociaż styl zdecydowanie sportowy. Zgłupiałby chyba mój Michałek, gdyby zobaczył tę całą rewię adidasów, lacost i pum. To pewnie wszystko już uzdrowieńcy albo odwiedzający. Takich jak ja, "łóżkowych" sierot widzi się tutaj niewiele. Prawdziwy sopocki deptak, zakopiańskie Krupówki. Jeszcze i tutaj, do jasnej cholery, można popaść w kompleksy.

    Krępując się wychodzić, siedzę całymi dniami w moim bardzo zresztą przyjemnym pokoju. Mam do dyspozycji krzesełko przy stole, wygodny fotel w rogu i oczywiście łóżko. Przemieszczam się z jednego mebla na drugi zależnie od potrzeby i chęci. Chociaż pole do popisu mam więc raczej skromne, urozmaicam sobie scenariusze, jak mogę, żeby nie dostać prawdziwego kręćka.

    O zainstalowanie się na łóżku proszona jestem w ciągu dnia wiele razy i tu już niezależnie, czy mam na to chęć, czy nie. Ta przymusowa spoczynkowa pozycja ciała coraz bardziej daje mi się we znaki. Kto by pomyślał, że to takie męczące, a jednak.

    Łóżko jest dobre do spania, a tu szkopuł. Z tą całą kuracją snem coś najwyraźniej nie wypala. Były obawy, czy po tych końskich dawkach z założenia obalających, szatańskich w składzie farmakologicznych mieszanek w ogóle będzie można mnie dobudzić, a ja nawet i w nocy nie śpię, tłukąc się i kołacząc ledwo żywa jak zatracony duch. Tyle krzyku, obiecująca nazwa modnej terapii, a okazuje się lipa. Nie mam ja coś szczęścia do tych sprawdzonych i skutecznych psychiatrycznych wynalazków.

    Czytać nie mogę. A zresztą jakby coś mniej mnie fascynowały awantury przeuroczej Scarlette O'Hara. Nawet mnie trochę denerwuje, że ona taka silna i twarda, wie czego chce, a ja nie. Poza tym pewnie przez te ogłupiające środki gorzej widzę. Litery skaczą mi przed oczami, jakoś tak się kleją, ślimaczą. Radia ani magnetofonu nie mam. Pustka i głucha cisza. Nie ma kto do mnie zagadać.

    Niekiedy zachodzi do mojego pokoju sąsiad z naprzeciwka. Nazywają go tu "Papi", czyli dziadek. Wejdzie, gdy leżę pod kroplówką, kiwnie z dezaprobatą lub współczuciem głową, podejdzie do okna, posiedzi w fotelu. Nigdy się nie odzywa. Lubi wziąć coś ze stołu, pooglądać, a niekiedy też czymś się posłużyć. Do lusterka robi małpie miny, papierosa pakuje do ust i udaje, że pali, długopisem zasmarowywuje moje kartki. Chce widocznie zademonstrować swoją umysłową sprawność. Jest taki kochany, biedny. Szkoda tylko, że te wizyty u mnie raczej szybko mu się nudzą i machając mi na odchodnym "au revoir", drepcze gdzieś sobie dalej. Nie wiem co mu dolega, z jakich powodów tu się znajduje. Pewnie starcza demencja. W każdym razie jest bardzo wychudzony, niesamowicie zaniedbany. Po prostu żal patrzeć. Zdarza się, że jest na wpół goły. Widocznie zsikuje się często i salowe nie nadążają ze zmianą bielizny. Mnie jego widok zawsze przywodzi na myśl mojego ojca, na szczęście jeszcze nie w takim stopniu, ale też przecież zaawansowanego w wieku i w chorobie. I pewnie dlatego za każdym razem, gdy spotykam się z "Papi", czuję przepełniającą mnie tęsknotę i bezsilny, rozpaczliwy żal.

    Kontaktów towarzyskich nie mam więc żadnych, czytać nie mogę, obowiązuje mnie zakaz wizyt, nie zabrałam radia ani kart do układania pasjansa. Wisielcza beznadzieja. Pozostaje mi tylko jedno, co mnie jeszcze jakoś wciąga, zajmuje i jest to pisanie. Chociaż i tu podobnie jak z lekturą mam dosyć spore trudności. Twórcza impotencja, jak nic.

    Piszę trochę w ciemno. Formułowanie myśli przychodzi mi z oporem, często się gubię, powtarzam. Nie bacząc na składnię, bazgrzę byle co. Przelewam na cierpliwy papier po prostu to wszystko, co akurat przewija mi się w głowie. Żadnej obróbki, nic. Nie mówiąc już zresztą o ortografii i desperackich, usilnych staraniach, aby chociaż mniej więcej zmieścić się w nikłych liniach pokratkowanego papieru.

    Tyle tylko, że mnie właściwie nic nie obchodzi, czy to będzie odczytywalne, czy nie. Mam w nosie odbiorcę, choćbym miała nim być tylko ja sama. Po prostu czuję potrzebę, a raczej jest to jakiś wewnętrzny przymus, aby dać upust skołatanym myślom, męczącemu kłębowisku uczuć w jakiej by to nie było formie. Muszę je gdzieś przekazać, przesłać, tak jakby z siebie wypluć. Doraźna wiwisekcja, amatorska psychoterapia na własny użytek. Ktoś powie - swoisty egzorcyzm i też będzie miał rację. Właśnie jak złego ducha wypędzam tym pisaniem czarne myśli, rozpraszam mroczne nastroje. To naprawdę przynosi mi ulgę. To tak jakby zwerbalizowanie pewnych przeżyć, czy odczuć w jakimś sensie je unicestwiało, a w każdym razie wyciszało, tłumiło. Jak gdyby te bolesne aktualne przeżycia odsuwały się, oddalały się ode mnie w dość smutną wprawdzie, ale już niegroźną przeszłość. Podobnie jak w gramatyce zastosowanie pewnych reguł, użycie odpowiednich końcówek pozwala formę czasu teraźniejszego zmienić na tryb dokonany w czasie przeszłym.

    Daj Boże, aby spełniło taką rolę to moje bazgranie. Niech dzięki niemu cała smutna teraźniejszość, wszystko to co doprowadziło mnie pod drzwi tej kliniki rozwieje się, przebrzmi już wreszcie jako nieaktualna, dokonana przeszłość. Niech stanie się wspomnieniem, dając szansę przyszłemu, lepszemu wreszcie życiu. I oby jak najprędzej, bo jestem już u kresu sił.

* * * * *

    Poza pisaniem, które mimo swej terapeutycznej roli dosyć mnie męczy, pozostaje mi jeszcze jedno zajęcie jakim jest wyglądanie przez okno.

    Za nietłukącymi się szybami rozciąga się przede mną zakreślony aluminiowymi ramami okna wąski, zielonożółty prostokąt trawnika. Nawet poprzez szkło czuję kwaśny, zgniły zapach jesiennie usposobionej ziemi. W górze jak z tej więziennej celi rysuje się srebrzysto-miedziany skrawek nieba rozpięty nad ziemią krótkim, ograniczonym łukiem. Straszliwa to monotonia i nuda. Jeden wielki smutek. Dobrze chociaż, że od czasu do czasu przemknie się tędy któryś z pacjentów w swej kuracyjnej promenadzie. Dzięki temu poznałam dwóch kuracjuszy, jak to się mówi, towarzyszy niedoli. Jeden to pan "Spacerowicz Palacz", a drugiego nazwałam sobie - pan "Spacerowicz Wytrwały".

    Tego "Wytrwałego" widzę niemal za każdym razem, gdy wyjrzę przez okno. Z przerwą na posiłki i nocny spoczynek jest tam zawsze. Przemierza biegnącą poprzez trawnik alejkę w tę i z powrotem bez końca i to bardzo spiesznie, jakby bał się spóźnić na jakiś ważny pociąg. Musi to być raczej starszy pan. Ubrany jest biednie, po wsiowemu: brzydka i przyduża, kraciasta kapocina, a na głowie śmieszny, pognieciony berecik. O, teraz znowu zasuwa. Krok szybki, ale taki bardziej kołowaty, głowa zwieszona do ziemi, cała sylwetka wygięta w ostry pałąk. Aż dziw, że w takiej pozycji nie potknie się, nie upadnie, a podskakujący na wszystkie strony beret utrzymuje się jednak na jego głowie. Może ma jakieś gumki, czy troczki? Ot i ciekawostka. Będę musiała kiedyś podpatrzyć, co i jak.

    "Spacerowicz Palacz" ilekroć przechodzi, zatrzymuje się zawsze w tym samym miejscu, dokładnie naprzeciw mego okna pod dużym, samotnym drzewem. A zatrzymuje się niezmiennie w tym samym celu, aby przypalić kolejnego papierosa. Kręci się tak ciągle. Może iść w zawody ze "Spacerowiczem Wytrwałym" z tym, że ten robi sobie dodatkowo te króciutkie przerwy, można powiedzieć, na złapanie oddechu. Zaliczy tę swoją rundkę oraz papieroska i zaraz wraca z powrotem. Kiedyś go podliczyłam. W przeciągu godziny przypalał tak osiem razy, co daje pojęcie nie tylko o częstotliwości palenia obserwowanego pacjenta, ale również o długości tej całej spacerowej alejki. Zakładam oczywiście, że dochodzi do końca widocznego stąd płotu. Kilkanaście mizernych metrów to wszystko. Osobiście więc wątpię, by mogło sprawiać przyjemność, dać choćby namiastkę poczucia wolności takie wyjście na zewnątrz ośrodka. Spacer jedynie z nazwy, traktowany w tych zwariowanych warunkach jako zasłużony przywilej i luksus jest kolejnym paradoksem. Jak to się mówi, jedno wielkie zawracanie głowy.

    Zatopiona w ponurych myślach wciąż wyglądam przez okno. Na czym by jeszcze zatrzymać uwagę, co mogłoby choć trochę rozjaśnić czarną czeluść mojej wyobraźni?

    Po drugiej stronie okalającego klinikę parkanu, na mocno zrudziałej już trawie biegają sobie konie. Jest ich kilka, chyba siedem. Brykają sobie wesoło, podszczypując się wzajemnie. Kokietują się i wabią. Jedne z nich uprawiają właśnie tę swoją "końską miłość" i jest to w jakimś sensie piękne. Niechętnie odwracam wzrok. A jeszcze najdą mnie, nie daj Boże, karygodnie grzeszne, niepoprawnie sprośne myśli.

    Albo te ptaki. Fruwając swawolnie i beztrosko, bez trudu przekraczają ograniczony, zamknięty skrawek "mojego" nieba. Latają sobie wolne i spokojne, mając gdzieś na wypadek zimna, czy zmroku swoje domy, swoje gniazda. Zachowują się swobodnie i czują się bezpieczne, bo są w gromadzie, są razem. Tylko ja czuję się taka opuszczona, samotna i bezsilna. Jak ptak, który wyleciał z gniazda i który się zgubił.

    Serpentyna złowrogich myśli przewija się w mojej jaźni, coraz bardziej ją oplatając i zacieśniając się aż do bólu. Zapytuję się i ciągle wątpię, czy mój powrót do domu jest potrzebny, czy ma jakikolwiek sens. Ptak by pofrunął do swoich piskląt, nie zostawiłby ich samych w gnieździe, a ja? Mam przecież dzieci, bardzo kochane, udane. Coś mi wszyscy ostatnio wciąż o nich przypominają, perswadując, że to dla nich powinnam być zdrowa, dla nich żyć. Tak jakbym sama nie była o tym przekonana lub takie sprawiała wrażenie.

    Och, jakie to wszystko zagmatwane, trudne. Ja przecież usiłuję uwierzyć, że jestem moim dzieciom potrzebna, że jeszcze mogłabym im coś z siebie dać. Tylko że zdarza się, choćby jak teraz, że nadchodzi chwila zwątpienia, kiedy poddaję się uporczywej myśli, że one beze mnie byłyby może szczęśliwsze, a już na pewno spokojniejsze. To przecież wyłącznie za moją sprawą, wskutek moich buntów, niepokoi i żalów zbiera się w rodzinie całe zło. I moje dzieci cierpią. Ja to wiem. Może więc już lepiej ustąpić i odejść. Tylko jak to przeprowadzić? Tylko jak...?

    Poczerniałe niebo za szybą jest jak moje myśli, chmurne, zimne, zwiastujące gołoledź. Jesień nieunikniona, wypierająca bogactwo lata i wigor świeżej wiosny to jak moja młodość, która już przeminęła. Opadłe liście mogą być symbolem bezużyteczności. Ogołocone gałęzie drzew to opuszczenie, samotność. A brunatna ścieżka tak chyba krótka i nieciekawa jest jak to moje głupie, pokiełbaszone życie. Ckliwe banały, kiczowate metafory. Zgoda. Jestem beznadziejna i nic głębszego nie potrafię z siebie wykrzesać. Tylko na tyle mnie stać.

    Podnoszę się z fotela. Próbuję się otrząsnąć, choć trochę zmobilizować. Czuję się fatalnie. Ot i do czego prowadzi takie wyglądanie przez okno. Może i lepiej, że wjeżdżają właśnie z kolejną, trzecią już tego dnia kroplówką.

* * * * *

    Muszę jednak faktycznie ruszyć się z tego pokoju, bo inaczej naprawdę tu jeszcze zwariuję. Łóżko odpycha, ściany przytłaczają, łapię się na tym, że gadam sama do siebie. Żadnej więc poprawy, wprost przeciwnie, zdecydowane pogorszenie, ewidentny regres.

    Tylko nie wiadomo, czy metody leczenia szwankują, czy też ze mnie jest aż tak trudny, zagmatwany przypadek. Tutejsi specjaliści dużo mówią o cierpliwości. Dobre sobie. Takie rady mogą zachować dla siebie. Zresztą z nimi nie ma problemu. Są bardzo spokojni i cierpliwi, znajdując jak najbardziej normalne, że ja normalna nie jestem.

    Wychodzę, a właściwie wymykam się z mojej indywidualnej celi. Najpierw bardzo ostrożnie, potem coraz śmielej posuwam się długim korytarzem rozwidlającym się u szczytu na dwie strony.

    Gabinet medyczny znajduje się dokładnie na wprost, tak więc gdziekolwiek się idzie, trzeba koło niego przejść. Poznawszy już trochę tutejsze mechanizmy, jestem święcie przekonana, że takie właśnie jego usytuowanie jest jak najbardziej przemyślane i celowe. Tu nic nie jest przypadkowe. Pomysły architekta a nawet dekoratora zostały podporządkowane wiadomej funkcji, jaką miał pełnić konstruowany przez nich ośrodek. Przetrzymywanie ludzi chorych na głowę, typów niepoczytalnych, często groźnych, to ci dopiero budowlano- medyczny szkopuł.

    Dom wariatów: kraty w oknach, drzwi bez klamek, przysłowiowe mydło na łańcuchu. Znamy te rzeczy. Na samą już myśl przejmuje nas niesmak i zgroza. Jednak one istnieją. Jako studentka pedagogiki miałam okazję zwiedzać takie zakłady w Polsce. Teraz jako pacjentka znalazłam się tu.

    W kraju w czasach komuny życie nikogo nie rozpieszczało, to też i wariatom za lekko nie było. Ośrodki, w których ich umieszczano była to najczęściej tak zwana bida z nędzą. Sceneria i relikty z końca minionego wieku. C'est la vie, jak mówią Francuzi. Przykre chociaż prawdziwe.

    Natomiast tu, wiadomo, Francja - elegancja: dostatek w połączeniu z estetyką, a do tego pewna dyskrecja, kamuflaż. Nie zmienia to jednak faktu, że i tutaj wszędzie pełno jest najróżniejszych zmyślnych zabezpieczeń, tyle że nie są one aż tak bardzo rażące. Istnieją jednak, można je spotkać na każdym kroku i pewne, że jeszcze nieźle dadzą mi się we znaki.

    Zbliżam się do oszklonego na całej szerokości gabinetu, drżąc w duchu, aby nie podpaść personelowi, którego jednym z odpowiedzialnych zadań jest trzymanie "spacerowiczów" na oku. Przechodzę bez pudła. W gabinecie odchodzi, zdaje się, jakaś poważniejsza interwencja. Widzę liczne białe fartuchy zgromadzone wokół leżącego na kozetce piżamowego delikwenta. Dobra nasza, posuwam do przodu.

    Na deptaku pacjentów mało, bo jest to akurat pora sjesty, a ci których mijam, wcale nie zwracają na mnie uwagi. I lepiej. Z ciekawością rozglądam się na boki. Mijam po prawej niechybnie salon: stoliki, fotele, sztuczne kwiatki.

    Myślę sobie - dobrze. Pełna kultura, mówiłam. Tyle że znów się chyba pomyliłam, bo z tą kulturą coś raczej nie tak. Patrzę i oczom nie wierzę. Pod jednym brokatowo wytapicerowanym meblem zauważam nagle ze zdziwieniem, oburzeniem, jak też z pewną dozą złośliwej satysfakcji chyba świeżo uwalone, ordynarne i szpetne z definicji kupsko. Trochę mnie zatkało, przyznaję. Początkowo obawiałam się nawet, że zaczynam mieć halucynacje wzrokowe. Tylko jeszcze tego mi brakowało. Dlatego też upewnienie się, że to żaden omam lecz bezsprzeczny, oczywisty fakt, zdecydowanie mi ulżyło. Za to coś jakby mniej zdecydowanie podejmuję przerwany rekonesans. Diabli wiedzą, co jeszcze może mnie zaskoczyć.

    Rozglądam się dookoła już nie tyle wyłącznie ciekawie, co z rezerwą i bacznie. I faktycznie, nie ma lipy. Jest sala ze stołem pingpongowym, osobno sala gimnastyczna z różnorodnym sprzętem, jak również pomieszczenie do uskuteczniania terapii chyba plastycznej, bo pełno w niej zapewne wysoce artystycznych wytworów. Na widok malowidła przedstawiającego ogromnego czarnego z zielonymi ślepiami nietoperza aż cofam się na dobre dwa kroki. Inne obrazy i rzeźby też raczej mocne w ekspresji. Ekspozycja zdecydowanie w swym wyrazie koszmarna. Nie wiem dlaczego nasuwa mi się wspomnienie wstrząsającego wrażenia, jakie zrobiła na mnie widziana przed laty w Zakopanym wystawa prac Jana Hasiora. Czyżby on też miał coś nie tak?

    Wewnętrznie zbulwersowana, pokryta gęsią skórką, z ulgą opuszczam przybytek artystów, angażując się w dalsze partie pawilonu. Jest sala telewizyjna. Fajnie, posiedzę sobie, pooglądam. Leci chyba nawet jakiś film.

    Przytulny półmrok, ciepełko. Na dworze silny wiatr i jednostajny, brudno szary jesienny deszcz. Zanurzając się w fotelu, wypatrzywszy za wczasu dwie duże popielniczki, z przyjemnością zapalam papierosa.

    I proszę, jaki komfort: wygodny fotel, miękkie kapcie, głupkowaty program w telewizji, a do tego wśród ludzi. Zupełnie nieźle, a ja głupia tak się sama w tym pokoju kisiłam. Teraz na pewno poczuję się lepiej.

    Jak to złudzenia są dobre na wszystko. Znów dałam się nabrać, ale po kolei.

    Będąc palaczką, korzystam z popielniczki. Przysuwajac teraz do siebie jedną z nich, ze zdziwieniem stwierdzam, że cała podłoga wokół usłana jest niedopałkami, a elegancka wykładzina wręcz upstrzona śladami gaszonych na niej papierosów. Pety są wszędzie. Nawet z fotela, na którym siedzę strząsam ze trzy. Chociaż może to jeszcze o niczym nie świadczy, pełna dobrych chęci próbuję uspokoić się w duchu. Potoczna jest niepochlebna opinia o Francuzach jako strasznych flejtuchach. Chyba, żeby to było coś więcej niż nieszkodliwy, prosiakowaty sposób bycia? Teraz już wiem, że nawet najbardziej zwariowanej ewentualności nie wolno mi zignorować. Wszystko co zwariowane może tu pasować jak ulał.

    Głupstwo, mogę siedzieć i w brudzie. Postanawiam pety zignorować i mimo wszystko obejrzeć film.

    Myślę sobie, jestem wśród ludzi, trochę kurtuazji nie zawadzi. Dobrze byłoby też nawiązać jakiś kontakt. Głosem odpowiednio ściszonym, dyskretnie stonowanym, a także z czarującym uśmiechem zwracam się do siedzącej obok sąsiadki. Jestem trochę spóźniona, pytanie zatem o tytuł filmu i zaawansowanie akcji wydaje się być jak najbardziej na miejscu. W oczekiwaniu na odpowiedź przysuwam się bliżej, aby naszą konwersacją nie przeszkadzać innym telewidzom. Cisza. Odpowiedzi nie ma żadnej.

    Co tam, tłumaczę sobie z lekkim jednak rozczarowaniem, może ta pani nie ma akurat przyjemności ze mną porozmawiać. Zdarza się, trudno. I dałabym pewnie za wygraną, ale pomyślawszy, że być może nie zrozumiała mojej koślawej francuszczyzny, zwracam się do niej grzecznie jeszcze raz. Przyglądam się teraz już zupełnie z bliska mojej potencjalnej rozmówczyni i nagle, jak za sprawą iskry, ostrego impulsu dociera do mnie obraz tej postaci, a w szczególności wyraz twarzy, w jego całym nieprawdopodobnie zdeformowanym kształcie. Zdaję sobie sprawę, że oczy sąsiadki są zupełnie nieprzytomne, nieobecne, zawieszone gdzieś w próżni, zapuszczone, jak to się mówi, w siną dal, a cała twarz wykrzywiona w jakimś niesamowicie rozpaczliwym grymasie, jakby działa się jej, nie wiadomo jaka krzywda, jakby się miała za chwilę głośno i żałośnie rozpłakać.

    A ona sobie tu siedzi i niby ogląda telewizję. Ale cyrk, nieźle się nabrałam. Ja z nią do rozmowy, a przecież to zupełny odlot. Nie sądzę bowiem, aby ta pani dostrzegała cokolwiek, czy kogokolwiek. Być może można by spróbować ją obudzić na zasadzie: "ku-ku", "ku-ku" Chociaż nie jestem pewna, czy i to by się na coś zdało, a zresztą po co?

    Nic, mówię sobie i siedzę dalej. Czuję jednak, że cała ścierpłam i jest mi trochę niedobrze. Żałuję też mocno, że wybrałam fotel akurat przy tej telewizyjnej maniaczce.

    Akcja filmu rozwija się burzliwie. Zdaje się, że chodzi o wyjątkowo złośliwy zbieg pechowych okoliczności i zdarzeń. Coś jak najbardziej z życia, przymierzam się więc do odbioru. Dla otuchy zapalam kolejnego papierosa. Siłą woli skupiam całą uwagę, starając się skoncentrować wyłącznie na ekranie. Aż tu nagle ktoś wchodzi z impetem i na pewniaka. Chwilę kontempluje nadawany program i widać coś mu nie pasuje, gdyż podchodzi do aparatu i przerzuca kanał na inny. Po czym zasiada jak do oglądania, a za kilka minut podnosi się i wychodzi. Pozostajemy przy programie, który on nastawił. Myślałam nawet, że może to ktoś z obsługi, w cichości ducha odżałowałam końcówkę interesującego mnie filmu. Za chwilę jednak identyczna sytuacja, dokładnie ten sam numer się powtarza. Inny osobnik też zmienia kanał i też za moment wychodzi. I jeszcze ktoś i jeszcze raz, a telewidzowie nic. Któryś tylko głośno puścił gazy, ale za to natychmiast rzucił grzeczne "pardon".

    O co tu chodzi? Nie mogę się jakoś połapać. Dlaczego nikt nie protestuje? Bo przecież ja nie będę chyba się wtrącać. Jestem tu nowa, zaledwie obserwator i świadek. Poza tym niech ten mierny cyrk rozgrywa się beze mnie, czuję się w nim jak nieproszony gość.

    Już na odchodnym przyglądam się uważniej otaczającym mnie ludziom. Widzę twarze nieobecne, tępe, bez wyrazu, dziwne i niesamowite w swojej ekspresji, jakby były od wewnątrz zdeformowane jakąś tajemniczą siłą, podobnie jak w przypadku mojej sąsiadki z boku.

    A więc to tak. Kolejne nieuchronne rozwianie się naiwnych złudzeń. Oczekiwałam możliwości miłego spędzenia czasu, okazji do nawiązania kontaktu, łącznie z kulturalną wymianą zdań. Niepoprawna optymistka, która jak zwykle dostaje w kość.

    Jak mogłam wcześniej tego nie zrozumieć, że tu nikt, absolutnie nikt nie przychodzi, aby oglądać telewizję w normalnym tego słowa znaczeniu i to bez względu na emitowany program. To co dzieje się na ekranie, zupełnie nikogo nie interesuje, nie obchodzi. Oni tu przyszli z nawyku, oglądali pewnie telewizję w swoim normalnym, jeszcze zdrowym życiu. Albo przyciąga ich wysyłający kolorowe sygnały aparat lub być może jest to najbardziej naturalna chęć bycia wśród ludzi. Kto ich tam wie? W każdym razie nawet jeśli przesiadują tu dłużej to nie po to, aby obejrzeć jakiś program. Tego co dzieje się na ekranie w ogóle nie śledzą. Zapatrzeni są zupełnie gdzie indziej, gdzieś w głąb siebie i widzą pewnie coś innego. Retoryczne pytanie - tylko co?...
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka