* * * * *
No, oglądania telewizji będę miała zapewne na razie dosyć. Na długie godziny zamykam się w pokoju. Po tym co przeżyłam na dzisiejszym spacerze, można traktować, że się w nim po prostu chronię. Dojdzie jeszcze do tego, że te zabite cztery ściany staną się dla mnie błogosławieństwem, ucieczką. Byłby to kolejny paradoks. Normalne, w tak świrowatych warunkach paradoksom nie ma przecież końca.
Wychodzę dopiero późnym wieczorem i to też tylko dlatego, że muszę. Przebrzmiał gromki okrzyk - lekarstwa! Trzeba więc wziąć swą szklankę i posłusznie udać się na zbiórkę. Do tej pory otrzymywałam medykamenty w pokoju. Teraz mnie pouczono, że na umówione hasło mam się zgłaszać jak wszyscy pod gabinet. Pewnie stwierdzono, że ponieważ i tak nie śpię i wciąż jestem na chodzie, zresztą wbrew wszelkim przewidywaniom, nie ma więc sensu, by jeszcze koło mnie skakać. Po lekarstwa mogę pofatygować się sama.
Podchodzę więc pod gabinet. W drzwiach za małym kontuarem panoszy się pielęgniarka. Przed nią na stoliku stoi specjalne, bardzo zmyślne w konstrukcji, poszufladkowane pudło. Z odpowiedniej szufladki odpowiedniemu pacjentowi wygarnia ona odpowiednie lekarstwa. Wspaniała organizacja pracy.
A pacjenci są cichutcy, skupieni. Stoją przykładnie jeden za drugim, kurczowo ściskając szklankę. Żadnego przepychania się, żadnych uwag. Są jak te barany tępe i zniewolone. Na polskie warunki nie do pomyślenia, taka to grzeczna, równa kolejka.
Podchodzą więc po kolei, odbierając rację swoich proszków w garstkę i swoją porcję kropelek do szklanki. Gdybym nie obawiała się popełnienia świętokradztwa, powiedziałabym, że jest to trochę jak przyjmowanie Komunii, jak Święty Sakrament. Bo i atmosfera jest jakaś podniosła, w każdym razie strasznie na serio. A wśród tych, którzy jeszcze nie "dostąpili" narasta stan podnieconego napięcia, egzaltowanego oczekiwania. Upieram się przy porównaniu z mistyczną ekstazą. Jestem świadkiem celebrowanego z namaszczeniem nabożeństwa. Nie pozostaje nic innego, jak walenie się ze skruchą w piersi i z mocnym postanowieniem poprawy przyjęcie z radosnym sercem wyznaczonej pokuty. Nadstawiam łeb. Przychodzi moja kolej.
Staję przed pielęgniarką, usilnie starając się uniknąć podpatrzonego u innych wyrazu wniebowstąpienia. Nawet nie wiem, czy mi się to udaje, bo sam nastrój tutaj jest mocny, zagęszczony, a ja zawsze byłam bardzo podatna na nastroje. Otrząsnęłam się jednak trochę i stanęłam na bardziej ziemskim gruncie, gdy po otrzymaniu już swojej pajdy chciałam oddalić się od stoliczka-wózka, za co zostałam ostro i wcale nie nabożnie skarcona. Znanym mi już skądinąd bezapelacyjnym tonem poproszono mnie o natychmiastowe zażycie lekarstw, na oczach pielęgniarki przy ołtarzu. Nie przewidziano widać w tym obrządku wagi samotnej kontemplacji. Więcej, oskarżono mnie nawet o zamyślanie przebiegłych sztuczek. Że niby tylko zamarkuję, a lekarstw nie przyjmę, pozbywając się ich przy najbliższej okazji. Pomysł nie byłby może i taki głupi, mając na uwadze dotychczasową skuteczność aplikowanej mi kuracji. Pielęgniarce jednak żadnych zastrzeżeń nie zgłaszam, rozwodzę się za to o potrzebie wzajemnego zaufania, o samoświadomości i własnym interesie. Ona na to jak na lato. Wciska mi w gębę garść pastylek, każąc je popić jakimś gorzkim i śmierdzącym świństwem. Mało się nie udławię i nie zakrztuszę, taka jest obcesowa, bez pardonu. Przełykam wreszcie i tylko patrzę, czy od razu na miejscu szlag mnie po tym wszystkim nie trafi. Albo apopleksja, z nerwów oczywiście. Strasznie nie lubię, jak ktoś traktuje mnie jak oszustkę i mnie opieprza, a do tego niesłusznie.
Na uspokojenie najlepszy jest spacer. Przejdę się trochę przed snem. Wprawdzie wielką piechurką z natury nie jestem, ale mimo wszystko przesadnie nieruchawe życie, jakie tu prowadzę, zaczyna mi się mocno dawać we znaki. Bezustanne i bezczynne przesiadywanie w pokoju nawet dla leniwego piecucha i domowego gada jakim jestem, staje się wręcz nie do wytrzymania. Tak bardzo chciałabym móc gdzieś sobie wyjść, po prostu się przejść. Ale co zrobić? Na mocnych nie ma mocnych. Pozostaje tylko modlić się o anielską cierpliwość i póki co zadowolić się wewnętrznym korytarzowym bulwarem. Zaliczę w tę i z powrotem kilka rundek, dopiero się rozruszam i dotlenię. Może nareszcie będę mogła spać.
Takich jak ja amatorów małego spacerku przed snem jest wielu. Korytarze są zaludnione, tyle że prawie każdy przemierza tę wieczorną promenadę sam. Ja wprost przeciwnie, mimo ewidentnego niepowodzenia w sali telewizyjnej, wciąż pełna jestem jak najlepszych chęci, aby z kimś porozmawiać, zawrzeć jakąś interesującą znajomość. Zawsze byłam bardzo towarzyska, nie widzę żadnego powodu, aby teraz nagle to zmienić. Nie dziczeje się przecież z dnia na dzień.
Przyglądam się ludziom, których mijam. Oni na mnie nie patrzą. Za to ja obserwuję krytycznie, dociekliwie, zwracając uwagę już nie tylko na ich wygląd zewnętrzny, ich drogie przyodziewki i modne detale. Doświadczyłam już dzisiaj, jak samo powierzchowne spojrzenie bardzo może zmylić. Drugi raz nie dam się oszukać. Teraz już oceniam również zachowanie się, sposób bycia napotykanych ludzi, lustrująco wpatruję się w ich twarze.
Zaczyna się od razu ciekawie. Pierwszą osobą, którą mijam jest stara, bardzo nieproporcjonalnie zbudowana, cała jakby pokurczona kobieta. Przy bardzo niskim wzroście, karygodna nadwaga, za to nogi i ręce cienkie jak patyki. To Arabka. Wygląd ma okropny, jedna wielka kupa nieszczęścia. Malutkie, czarne, dziko rozbiegane oczy, zamiast nosa otwarta dziura dochodząca niemal do zapadniętych, bezzębnych ust. Widocznie miała jakiś wypadek. Dostrzegam jeszcze z przerażeniem, że poza brakiem zębów nie ma także jednego ucha. Huśtanym, balansującym ruchem powolutku przesuwa się do przodu, coś tam do siebie bełkotliwie mrucząc. Przypomina mi okaleczoną wańkę-wstańkę. Strasznie mi jej żal, ale stanowczo i egoistycznie oceniam, że się absolutnie na moją koleżankę nie nadaje. Idę dalej i szukam dalej.
W kąciku na podłodze w pozycji silnie skurczonej siedzi sobie młody mężczyzna. Ręce skrzyżował na piersi, nogi podkulił pod siebie. Ma bardzo miłą powierzchowność, bujne i zadbane, ogniste w kolorze włosy. Jednak widzę od razu, że i z nim nie uda mi się porozmawiać. Już ja znam dobrze i tę pozycję, taki wyraz twarzy i wygląd. Pełna serdecznego współczucia i szczerej życzliwości moja pamięć natychmiast przywodzi mi na myśl głęboko upośledzone dzieci, z którymi przez kilka lat pracowałam w specjalnym opiekuńczym zakładzie. On też, podobnie jak one będąc zmęczone lub czymś zdenerwowane, kiwa się nieustannie i miarowo by od czasu do czasu zgodnie z jakimś wewnętrznym rytmem mocno, z całej siły uderzyć głową w ścianę. Przy tym charakterystyczne wyciszone, lecz jakże żałosne zawodzenie, skomlący jęk wydawany odruchowo, jak gdyby mimo woli, a zaadresowany nie na zewnątrz tylko gdzieś w głąb siebie. Patrzę na młodego, przystojnego chłopaka i serce ściska mi się nad nim z żalu. Mocne to i niesprawiedliwe. Poruszona i przygnębiona ruszam dalej.
Nareszcie coś się dzieje. Po przeciwnej stronie korytarza widzę grupkę osób prowadzących najwyraźniej żywą dyskusję. Nie słyszę jeszcze słów, dostrzegam tylko ich przekonujące gesty. Natychmiast decyduję, że przyłączę się do nich. Posłucham chociaż o czym rozmawiają. Muszę przełamać tę dziwną nieśmiałość, a raczej obawę przed nawiązaniem nowych kontaktów. Nie mogę zachowywać się jak zahukana gąska. Nie spędzę też całego tu pobytu zupełnie sama. Wystarczy zrobić tylko pierwszy krok. Trochę podobnie jak na jakimś wyjeździe czy wczasach. Początkowo sztywna kurtuazja i dystans, potem rąsia-rąsia, pierwsze pogaduszki, małe wspólne picie. Lody zostają przełamane, a później to już długie spacery, wesołe plażowanie, przegadane zwierzeniami noce i wielka wczasowa przyjaźń gotowa.
Podchodzę, zbliżam się do dyskutującego grona. Staję jednak troszkę na uboczu, żeby się tak od razu nie narzucać, nie wpychać.
I jest grupka ludzi. Stoją skupieni przy wysokiej, wielce dekoracyjnej palmie. Do mych uszu dochodzą pojedyncze, głośno wypowiadane przez nich słowa. Cała scenka jest też bardzo animowana. Dyskutanci są nad wyraz podnieceni, każdy żywo gestykuluje, przekonując widać o swoich racjach. Przyglądam się im, mocno już zaintrygowana. O czym też oni tak rozprawiają, czyżby się ze sobą kłócili?... Patrzę, wsłuchuję się, oczom i uszom nie wierzę. Do diabła, przecież to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Znowu jakaś szopka, mistyfikacja, żałosny wariacki cyrk. Tu każdy mówi do siebie albo być może do bliżej nieokreślonego rozmówcy. Gesty tak żywe i z pozoru tak przekonujące nie są nawet w najmniejszym stopniu adekwatne do wyrażanych treści. Same w sobie, absurdalnie oderwane od logicznego kontekstu, stanowią spektakl szokujący w odbiorze. Także poszczególne wypowiedzi są chaotyczne, bez sensu. Oczekiwałam argumentów, osądów, a w bezpośredniej konfrontacji stwierdzam zaledwie strzępki zasłyszanych gdzieś zapewne kwestii, kilka stereotypowych zdań. Zresztą sama już nie wiem, może to z moim odbiorem jest coś nie tak. Zauważyłam nawet, że mój słabiutki francuski, ostatnio przysparza mi znacznie więcej problemów. Nie mnie więc osądzać przekazy tych ludzi. Są może tylko trochę dziwne, nic więcej. Nie znam rozmówców, wtargnęłam nagle pomiędzy nich jak intruz. Nie ja jestem ich adresatem. Skąd mogę więc wiedzieć, o co im chodzi?
A "dyskurs" toczy się dalej. Najwyraźniej nikt tu nikomu nie przeszkadza i wszyscy zdają się być w pełni usatysfakcjonowani, zadowoleni. Ale teatr, o rany! Jak nic zaraz sama się do niego podłączę. Wejdę odważnie i dumnie na podest, na niewidzialne podium i przepowiem sobie na przykład chociażby skromny mój życiorys. Można tak wywalić z siebie wszystko, co leży na wątrobie, bez żadnych skrupułów i zbędnego owijania w bawełnę. I tak nikt nie słucha, za to co za ulga. Grupowa psychoanaliza na wariackich papierach. Może to też jest jakiś sposób, czy ja wiem?
Czuję się dziwnie. Nie, to za słabo powiedziane, czuję się podle. Sama już nie wiem, gdzie się udać, co robić. Aż tu nagle z pobliskiego pokoju wybiega, krzycząc straszliwie na wpół rozebrany młody chłopak. Tuż za nim skocznym truchtem podąża pielęgniarka. Wszystko teraz rozgrywa się żwawo i z dreszczykiem, jak na miernym gangsterskim filmie z lat trzydziestych. Krwawa wendeta, człowiek z mafii i te rzeczy. Tyle że tu nie Hollywood, lecz zwykły przytułek dla nieszczęśliwych czubków. Jakby nie było, czuję się jak na filmowym planie.
Młodzieniec w lekkich, miękkich podskokach zmierza wprost ku rozgadanej gromadce. "Dyskusję" jak nożem uciął, a młody gniewny prezentując butnie obie zaciśnięte pięści, przypomina wszystkim, jakim to niezrównanym jest bokserem. I nic to że jest Marokańczykiem. Biada wszystkim, którzy Arabów nie kochają. Już on ich teraz nauczy. Zaraz zobaczą, jaki jest mocny i w walce skoncentrowany. Na ringu jest najlepszy. Musi się tylko trochę rozgrzać, a pokaże, co potrafi i tu.
"Bokser" się rozgrzewa, napięcie wzrasta. "Dyskutanci" cofają się w sam kącik sali, zbijając się w ciasną gromadkę drżącą w lękliwym oczekiwaniu na zapowiadający pierwszą rundę złowieszczy gong. Wyglądają teraz jak stadko domowego ptactwa śmiertelnie wystraszonego przez chytrze skradającego się lisa. A Marokańczyk szaleje. Krzyczy coraz zacieklej, dobitniej. Wokół niego bezradnie krąży pielęgniarka. Chłopak mówi wyraźnie i wystarczająco głośno, że nawet ja mogę go zrozumieć. To znaczy poszczególne słowa lub nawet zwroty, bo dalej, o co mu w ogóle chodzi, jaki jest jego problem to już nie bardzo mogę się połapać.
Na pewno buntuje się, że na kolację znów podano wieprzowinę. I było to, krzyczy z przekonaniem, świadomie złośliwe, wiadomo bowiem, że wyznawcy Mahometa brudnego świńskiego mięsa nie jedzą. Teraz on jest głodny, ma dosyć takiego traktowania, a poza tym ma wszystkich obecnych w czterech literach. Tu macha piąchą przed najbliższymi nosami i bezapelacyjnie zapowiada, że się za chwilę okrutnie zemści. Agresja się wzmaga. Zagrożone nosy cofają się w popłochu, a zbuntowany gładko i bezkolizyjnie z tematu o schabowym przerzuca się na zagadnienia filozoficzno-mistyczne. Opowiada o swoim narodzeniu i jak to połknął w trakcie tego aktu język własnej matki, za co teraz słusznie pokutuje i my wszyscy będziemy pokutować razem z nim. Musi też widać cierpieć na ostre kompleksy rasowe, gdyż słowa takie jak rasizm, szowinizm, faszyzm z Hitlerem włącznie padają co i rusz. Wspomniał też coś chyba o apartheidzie w Afryce Południowej. Szkoda, że nie jestem w tej dziedzinie zbyt mocna.
Chwila oddechu i nowy napad furii skierowany na zbitą gromadkę sterroryzowanych pacjentów. Padają coraz mocniejsze argumenty, nastrój przerażenia i zgrozy coraz bardziej się zagęszcza. Wszyscy modlą się pewnie w duchu, by się stąd wyrwać, uciec. Nikt się jednak nie rusza. Obserwatorzy, a raczej uczestnicy spektaklu stoją jak zahipnotyzowani, jakby nie byli w stanie zrobić najmniejszego kroku. Mnie samej ciarki przechodzą po plecach, patrząc na tego dotąd tylko zwariowanego, ale nieszkodliwego sportowca, zamieniającego się teraz w oszalałego, nawiedzonego proroka.
Właśnie złowieszczo urąga zebranym, powołując się na kogoś tam w górze, którego nazywa Wielki. To Wielki nasłał na niego Szatana, aby mógł zabijać i on będzie zabijał, taką ma władzę i moc. A zacznie dzisiejszej nocy. Tu z groźnym grymasem na twarzy, zdecydowanym ruchem wskazuje jedno z ogłupiałych ze strachu "ptasząt", na które zapadł już wyrok. Ptaszyna się cofa, chce wcisnąć się w głąb gromadki, szukając w niej ochrony i pomocy, lecz wszyscy jak na umówione hasło rozstępują się, odsłaniając ją na pastwę rozszalałego "Proroka".
A ten dalej. Podnieca się coraz bardziej, o ile to w ogóle jest jeszcze możliwe. Twarz purpurowa, nabrzmiała, oczy nabiegłe krwią. Już ledwo mówi, prawie chrypi, chyba brak mu oddechu. Jednak nie ustępuje i zachłystując się własną elokwencją, dobitnie przekonuje o biegłej znajomości aż ośmiu języków, co jest przecież oczywistym dowodem, że Zły go nawiedził, że jest w nim. I niech sobie wołają egzorcystę. Ma to w czterech literach. Tu wymowny gest. A i tak zdąży wszystkich pozabijać. Ostatni raz uprzedza, że zaczyna od dziś.
I faktycznie, własnym uszom nie wierzę, lojalnie jednak muszę przyznać, że ten szaleniec wcale nie blefuje, gdyż zaczyna teraz wrzeszczeć już nie tylko po francusku, ale i w jakichś innych językach też. Poliglotka ze mnie raczej żadna, potrafiłam jednak w tej całej mieszaninie rozróżnić język angielski, włoski i hiszpański. Pozostałych czterech nie znałam.
Pielęgniarka oddaliła się gdzieś w pośpiechu. Pomyślałam, że po zastrzyk. Osobiście przyniosłabym raczej niezawodny kaftan bezpieczeństwa. Zbita w kącie sali gromadka pacjentów trzepotała się w bezbronnym lęku, w paraliżującym strachu, a "nawiedzony" osiągał chyba szczyt, widać niezmiernie wyczerpującej furii, gdyż wyglądał okropnie. Zapluł się cały, pokrył gęstym potem, a węzły żył tak mu nabrzmiały, jakby miały za chwilę pęknąć lub przebić skórę, a "nawiedzonego" trafić apopleksja. Ale on kontynuował niezmordowanie swój wielki monolog, który właściwie był jednym histerycznym wrzaskiem. I znów było o potępieniu i pokucie, o wszechmocy, zemście, o krwi zwierząt, a nagle ni stąd ni zowąd o przebiegu i wynikach jakiegoś ważnego bokserskiego meczu. Tu znów poczuł w sobie sportowca, przyjął odpowiednią postawę i dłuższy czas perorował już tylko na ten temat. A wszystko z autentycznymi pozami zawodowego boksera: zaciśnięte pięści, ruchy rąk jak przy zadawaniu bądź odbieraniu ciosu, poprawna kontra i osłona. Praca nóg też, bez dwóch zdań, sportowa. Przy lekkim ugięciu kolan wykonuje typowe kogucie podskoki, o ile uważnie spojrzałam na zegarek, już dobre dwadzieścia minut.
Cholera, może nawet był tym bokserem. Chyba niemożliwe, żeby wariat aż tak dobrze potrafił wczuć się w rolę. Zresztą to wszystko jest niesamowite, cały ten spektakl, oceniając zarówno numer mistyczny jak i numer sportowy. Oba zostały zaprezentowane nie tylko z ogromnym zaangażowaniem, bezsprzeczną siłą ekspresji, jak i wysokim kunsztem aktorskim, ale i z energią godną błyskawicy, z furią huraganu. Nigdy bym nawet nie przypuszczała, że zwykłego wariata aż na tyle stać.
Wraca pielęgniarka. Zamiast strzykawki trzyma w dłoniach spory kawał bagietki i kilka małych pojemniczków z dżemem. I tu dziw nad dziwy. Tak jak na zjadliwą kobrę działa magiczny, urokliwy dźwięk fletu, tak na naszego "Proroka" i "Boksera" w jednej osobie zadziałały powyższe rekwizyty. Otrzepuje sobie ręce. Raz jeszcze, ale już znacznie słabiej przypomina, kto jest dzisiejszej nocy skazany na nieodwołalną egzekucję. Po czym okręciwszy szyję po fachowemu ręcznikiem, schodzi dostojnie z ringu, by dumnym krokiem zdobywcy złotego medalu oddalić się w kierunku własnej przebieralni. Nie czeka nawet na oklaski.
Wśród domowego ptactwa odetchnięto. Chociaż "naznaczony", a padło na małego, zasuszonego staruszka, chyba się nawet zsikał, bo cała nogawka jego piżamy jest najwyraźniej mokra. Ale ogólnie ogromna ulga. Jeszcze tylko chwilkę każdy do siebie o czymś pogdakał i całe towarzystwo rozeszło się powoli po swoich kurnikach.
Ja też postanawiam zakończyć ten mający służyć jako wypoczynek i relaks wieczorny spacerek przed snem. I pomyśleć, że lekarze upierają się jeszcze, wmawiając nam tępakom, że to sama higiena i zdrowie. A niech ich. W głowie mi huczy, czuję się jak po wyjściu z kina, w którym pomyłkowo obejrzałam pośledni, za to wykańczający nerwowo film. Jestem kompletnie roztrzęsiona, dygoczę. Może to te końskie lekarstwa tak na mnie działają? Trzeba będzie przedyskutować z medykiem nabrzmiewającą kwestię mojej i tak już zaburzonej równowagi, w tych warunkach tylko jeszcze bardziej narażonej na szwank. Za wszelką cenę muszę się bronić, bo mnie tu wykończą jak nic.
Stan bliski nerwowego załamania, w jakim się znajduję, widać tylko jeszcze dodaje mi uroku, gdyż w drodze powrotnej, o ile można to tak traktować, mam u płci przeciwnej jawne powodzenie. Jestem bowiem, jak to się dawniej ładnie mówiło, konkietowana aż przez dwóch młodych panów.
Ten pierwszy podchodzi do mnie, bardzo grzecznie przeprasza i wskazując na mojego przed chwilą przypalonego papierosa, wciąż bardzo grzecznie choć usilnie prosi, abym go zgasiła, bo... bo to niebezpieczne. Przemawia do mnie tonem niemal pieszczotliwym, czułym, trochę jak zaniepokojona matka do zagrożonego dziecka, a brzmi to mniej więcej tak:
- Nie rób głupot z ogniem, uważaj kochana. Wyrzuć papierosa. Pożar to str...a...a...a...sznie niedobra rzecz. Obiecujesz, że będziesz uważać? Zgaś go lepiej, tak bardzo, bardzo cię proszę. Ogień to niebezpieczna rzecz.
I tak w kółko. Ledwie go rozumiem, tak niewyraźnie mówi, wręcz bełkocze, choć słowa wymawia bardzo, ale to bardzo powoli. Jest dużo wyższy ode mnie, próbując zaglądać mi w oczy, zgina się niemal wpół. Przymila się do mnie, łasi jak milusiński kot. Jego ruchy są nieskoordynowane, powiedziałabym kołowate, niepewne. Mimo że usiłuje dosięgnąć mego papierosa, błądzi tylko nieporadnie rękami i nie udaje mu się nawet mnie dotknąć. Zresztą na szczęście, bo jak nic zaczęłabym histerycznie krzyczeć. Na odchodnym jeszcze mi macha przyjaźnie ręką na pożegnanie. W jego spiekłych, spierzchniętych wargach tkwi zapalony papieros.
Już przed samymi drzwiami pokoju podchodzi do mnie drugi młody człowiek i równie grzecznie jak poprzedni zapytuje, czy nie mogłabym mu odstąpić lub tylko pożyczyć kilku małych orzeszków. Kilkakrotnie powtarza swoje bzdurne pytanie, ponawia niedorzeczną prośbę i nawet zaczyna się już niecierpliwić. A moja głowa gorączkowo pracuje - o czym on mówi, czego chce, na cholerę mu jakieś orzeszki? Próbuję go zbyć, częstując papierosem, ale jeszcze tylko bardziej go tym rozeźlam. Głosem pełnym wyrzutu i stanowczej dezaprobaty, z dosłownym uporem maniaka klaruje mi swoje. Przecież mi tłumaczył, jemu nie o papierosa chodzi. Wyraża się, ma nadzieję, dość jasno. Potrzebne mu są ze trzy, no choćby dwa zwykłe, małe orzeszki i to koniecznie i natychmiast. Dlaczego go nie rozumiem, dlaczego nie chcę mu pomóc? Przecież on tak się stara, aby być grzeczny i miły, mogłabym mu więc te trzy głupie orzeszki dać.
Nie zrażając się wcale moim głupkowatym zdziwieniem, kontynuuje bez końca. Wciąż w tym samym pojękliwym stylu, chwilami uprzejmie, częściej natarczywie. Myślałam, że się już z tego nie wywinę. Zupełnie nie wiedziałam, jak się go wreszcie pozbyć. Za to on przedłużając jeszcze konwersację, zwraca się do mnie z delikatną pogróżką, żebym tylko, broń Boże, nie powtórzyła o jego prośbie glinom, bo znów go jutro zamkną i patron też o wszystkim się dowie. Na pewno nie da mu podwyżki, a to bardzo ważne, bo on ma dwoje małych dzieci. I tu wyciągnął zdjęcie. Bardzo się przy tym wzruszył.
Ja też jestem bliska łez, nerwowo pociągam nosem, właściwie rozkleiłam się zupełnie. Na nic już nie zważając, wpadam do pokoju jak bomba. Zatrzaskuję za sobą drzwi. To się udziela. Sama zachowuję się teraz jak wariatka. Podstawiam pod próg wielki fotel, mając w zamiarze zaparcie nim drzwi, by odeprzeć każdy ewentualny pochodzący z zewnątrz atak. Z duszą na ramieniu sprawdzam jeszcze sumiennie, czy aby kogoś nie ma w ubikacji i w łazience. Uff, jestem nareszcie zupełnie sama. Ale nic mi nie lepiej. Ja się chyba obalę. Coś dusi mnie w gardle, trzęsę się w sobie, cała chodzę. Łba mało mi nie rozsadzi. To wszystko jest za mocne, zbyt drastyczne. Ja tego nie wytrzymam. Wszystkie widziane obrazy, odebrane wrażenia cisną się teraz gwałtownie, coraz natarczywiej atakują świadomość, napierają na wyobraźnię.
Prawdziwa paranoja. Co ja tu robię? Jak się tu w
ogóle znalazłam? To jawne nieporozumienie, które trzeba jak najszybciej
sprostować. Myślałam - depresje, stan przykry, ale przejściowy, zaburzenia
emocjonalne to wszystko. I gdzie jestem? Przecież ci pacjenci tutaj to
ciężko chorzy psychicznie ludzie. Najzwyklejsi wariaci. Określenie potoczne,
niezbyt może uprzejme, za to niestety bardzo adekwatne. O rany, ale się
wpakowałam. Jestem w domu dla obłąkanych. Co za absurd. Wzywam pielęgniarkę,
lekarza, jeśli będzie trzeba to i samego dyrektora. Ja muszę stąd natychmiast
wyjść!...