* * * * *
Tak więc zostałam w klinice. Nie ma jednak róży bez kolców i akceptacja pod wpływem szlachetnego, chwilowego impulsu to jedno, natomiast tolerancja wobec narzucających się konsekwencji to już zupełnie inna sprawa. Co tu dużo mówić, szlag mnie trafiał na każdym kroku. Z zawziętą też przekorą zaczęłam borykać się z coraz bardziej ekspansywnym, paradoksalnym reżimem, który bezkompromisowo usiłowano mi narzucić. Zawsze byłam logiczna, zasadnicza, a tu nagle wydumane bzdury i kompletny absurd.
Okna zamykamy na amen. Wywietrzy sprzątaczka, jeśli będzie chciała, w czasie swojej porannej krzątaniny. Żaluzje opuszczone do podłogi. Nie kręcimy się po korytarzach. Nie wchodzimy bez wezwania do gabinetu zabiegowego, jak zresztą do żadnych pozostałych administracyjnych czy gospodarczych pomieszczeń. Nie odwiedzamy w pokojach innych chorych. Na hasło - lekarstwa ! - zgłaszamy się ze swoimi szklankami i ustawiamy się pod gabinetem w układnej kolejce. Mnie to na razie nie dotyczy, jako "uprzywilejowana" będę obsługiwana w pokoju. Medykamenty zażywamy od razu na oczach pielęgniarki, żeby nie było żadnych sztuczek. Co niektórzy będą proszeni o otwarcie ust. Po skończonym posiłku tacek nie oddajemy. Odbierają je bufetowe. No i słusznie, tylko tak można sprawdzić, czy pacjent nie połknął jakiegoś sztućca lub w celu samounicestwienia się nie odgryzł kawałka szklanki. Nie oddalać się, nie grupować, nie przeszkadzać personelowi w pracy. I spać. I jeszcze raz spać. Z przerwą na posiłki i siusiu najlepiej na okrągło spać.
Tylko tyle, bagatela, i to też jak na razie, gdyż z godziny na godzinę wybucha nowa bomba, pojawia się kolejne prawidło lub zakaz. I bądź tu mądry, spróbuj być uległy, grzeczny. Ja jakoś nie potrafię. Wielka szkoda, pouczają mnie na każdym kroku, bo wszystko jest tu przecież tak sensowne, jasne, że nie powinno być mowy o jakichkolwiek wątpliwościach, oporach. Nic prostszego, wystarczy tylko podporządkować się, zastosować, a na pewno wyjdę z tej kliniki silna, odporna i zdrowa, co jest przecież ich - personelu świętym zamierzeniem i co leży w moim - pacjentki zakichanym interesie.
Dobra - myślę. Nie będą mnie tu chyba zamykali w nieskończoność. Wytrzymało już tylu, to wytrzymam i ja. A tak na dobrą sprawę może i faktycznie oni mają swoje uzasadnienia, racje, może i nie jest wprowadzony tylko ot tak sobie ten cały wymyślny system ograniczeń?
Bo skąd w takim razie, a widziałam na własne oczy, w elegancko urządzonym salonie pod jednym z krzesełek wzięło się śmierdzące paskudztwo, regularna kupa, une merde? O, pardon. Nie ma czarów, najpewniej wydalina ludzka, bo jak dotąd żadnych zwierząt tu nie widziałam. Skąd te zdewastowane, a wyraźnie nowe meble, poobrywane listwy lub, jak w moim pokoju, na świeżo otynkowanych ścianach długie, głębokie rysy, rozległe odpady tak jakby ktoś tę ścianę w swej bezsilności drapał, jakby się z nią mocował, a może próbował przebić głową mur?... Jak wariat to wariat. A wiadomo, że z wariatami nie ma żartów. Taki to może wymyśleć byle co.
Sama pamiętam, jak na kilka dni przed moim tu przyjściem, w kolejnej burzliwej rozmowie z małżonkiem, dałam upust swym nerwom i z całej siły gruchnęłam o podłogę znajdującą się akurat w zasięgu ręki niedużą szklaną żaroodporną miseczką, z której to przed chwilą Michałek wypił swoje poranne mleczko. Na ogół nie tłukę naczyń. To znaczy w sensie zamierzonej akcji. Już raczej coś z garderoby lub umeblowania pada ofiarą władającego mną amoku i ślepej agresji. Rety, ile ja tego wszystkiego naniszczyłam, narwałam i jakoś nie było mi szkoda. Natomiast z naczyniami mi nie szło. Zawojowana kucharka, widocznie zbyt lubiłam tak zwane gospodarcze szkło. Ale tym razem coś mnie poniosło. Gruchnęło i mała, może półlitrowa miseczka w gwałtownym kontakcie z podłogą rozbryzgnęła się na setki maleńkich igiełkowatych drobinek. Takie to było cholerstwo, że mimo solidnego uprzątnięcia, wytrząsałam je z szafy, wydłubywałam z wykładziny, znajdowałam w soli jeszcze za kilka dni. Niezbyt mi się więc opłaciła taka forma impulsywnej, niekontrolowanej eksplozji. Nic mi też zresztą nie pomogła, a szkoda. Udowodniłam jednak w każdym razie, że stać mnie, na chociaż jeszcze błahy w skutkach, ale już niepoczytalny czyn.
A nawet i tu w klinice mało brakowało, abym potwierdziła bezsprzeczną zasadność mojej hospitalizacji, zamknięcia, kiedy nieopatrznie puściłabym tę całą budę, jak to się mówi, z dymem. Piromanką nigdy nie byłam, boję się nawet zapalonej zapałki i zimnych ogni, a jednak. Wszystko przez papierosa, którego zapaliłam jak zwykle zaraz po przebudzeniu, będąc jeszcze w łóżku. I tylko nie rozumiem, jakim sposobem ta mała, ciupciusieńka bulka żaru znalazła się nagle na mnie, a ze mnie panicznie strząśnięta wylądowała na otaczającej mnie pościeli. Niskie ciśnienie, opóźniony refleks, senne oszołomienie, diabli wiedzą co. Za to zareagowałam błyskawicznie i poprawnie. Zgodnie z instrukcjami przyswojonymi w młodych latach na zajęciach przysposobienia wojskowego, przydusiłam ten zalążek złowrogiego żywiołu, dzielnie manipulując poduszką. Trzy wypalone dziurki w mojej wyjściowej nocnej koszuli, jedna w poduszce i osmolone prześcieradło to straty niewielkie. Ale zagrożenie było? Było.
Teraz za to już jestem, jak to powiedzieli "bezpieczna", co można czytać unieszkodliwiona, dla otoczenia niegroźna. Już oni wszystkie takie wariackie wyskoki przewidzieli (czyżby faktycznie? - patrz wyżej), nie dadzą się zaskoczyć. Są przygotowani na różne "eksperymenty", "wypadki". Tu żaden wariat nie podskoczy, żaden pomylony nie wygra. Mają swoje sposoby, aby go okiełznać. Oj mają.
I dobrze. Sama po sobie widzę, że jestem już jakby coś spokojniejsza. Rozumiem ich racje i się z nimi zgadzam. Kooperatywna bardzo jestem. Na ogół.
Bo bywają momenty, że mam dosyć wszystkiego i wszelkie zrozumienie łącznie z kooperacją bierze w łeb. Przestaję być potulna i grzeczna. Tak jak dzisiejszej bezsennej, ciągnącej się w nieskończoność koszmarnej nocy. Tu już nie patrzę, że się narażę, że sobie zaszkodzę. Kto widział film "Lot nad kukułczym gniazdem", ten zrozumie, o co mi chodzi. Zrozpaczona i umordowana, dyżurującą pielęgniarkę, bez żadnych skrupułów budziłam chyba z pięć razy. Ta była miła. Poza kilkoma wspólnie wypalonymi papierosami wspomagała mnie farmakologicznie jak mogła. Skończyło się na zastrzyku, który pozwolił mi nad ranem wreszcie zasnąć. Pielęgniarka znosząc przez kilka godzin nieproszone, jak to się mówi, towarzystwo nawet nie wydawała się być zła, nie okazała niezadowolenia, czy zawodu z powodu nieprzespanej nocy. Chociaż wiedziałam, że gdyby nie ja, to spałaby sobie na rozpostartym w dyżurce materacu smacznie aż do rana. No cóż, tym razem okazałam się bez wątpienia jako ta nierespektująca, dokuczliwa. Widać panika wobec bezsenności była silniejsza niż zaaplikowany mi już modus uległości.
Bo poza tym jestem pokorna i uległa. Z gorliwym zapałem podstawiam moje tyłki i żyłki pod wszystkie możliwe ukłucia, pozwalam się obstukiwać, obmacywać, prochy i mikstury łykam tak chciwie, że aż grdyka boli. Wszystkiemu potakuję. Jestem przykładnie zgodna i podporządkowana. A na dowód:
Przychodzi gdzieś koło ósmej wieczorem tak zwana nocna pielęgniarka, która po rzetelnym sprawdzeniu kompletnej szczelności okien, pytając mnie, czy nie mam nic przeciwko zamknięciu łazienki na noc, nie czekając na odpowiedź, właśnie tę łazienkę zamyka. Bystrym okiem i szybkimi, wprawnymi ruchami przemyszkowała zawartość szafy i zastawionej różnymi drobiazgami toaletki. Mimochodem zajrzała pod poduszkę, pod stół i pod łóżko. Siedzę i obserwuję, ciągle spokojna, a jakże. Z tą łazienką to tak właściwie nie bardzo mi pasuje. Za groma nie mogę pokapować, po co zamykać na noc te drzwi, a poza tym nie zdążyłam się jeszcze nawet przed spaniem umyć. A ona na to, że to nic takiego, umyję się jutro rano. Tu poczułam się w obowiązku sprostować, że zwykle w domu, zupełnie jak z paciorkiem, myję się na ogół dwa razy dziennie, to znaczy rano i wieczorem.
- W domu to w domu - nie dała zbić się z tropu - tam myjemy się, ile razy chcemy i w ogóle, strach pomyśleć, robimy co nam się żywnie podoba, a tu jest klinika, to wystarczy raz. Już od dwunastu lat ciągnie te nocne dyżury i wie, jakie głupie myśli przychodzą nocą chorym do głowy. A ona nie chce żadnych kłopotów. Jak ktoś jest chory, a do tego, co tu owijać w bawełnę, ma coś nie w porządku z głową, to wystarczy mu 3s?ko, na którym może spać. Natomiast to małe światełko zainstalowane nad szafką ma zostać przez całą noc zapalone, bo widziała już takich zrywających się z koszmarnych snów i wie na co ich stać. A ona w nocy kłopotów nie lubi. Nie chce żadnych histerii, wrzasków. Zrobić też siusiu na zapas, żeby potem niepotrzebnie nie łazić. Dawka środków, które mi zaaplikowała jest końska, więc niech jej nie budzę, bo muszę (tu wykrzyknik) po niej spać...
I co ja na to? Potakuję. Taka już jestem zgodna i potulna. Nawet na odchodnym, tak od niechcenia, radzę jej jeszcze sprawdzić, czy papier toaletowy w wc jest aby w karteczkach, a nie zrolowany, bo przecież mogłabym się na nim powiesić. Dopiero miałaby kłopot.
* * * * *
I tak to się toczy. Jestem już świadoma wszystkiego, co mnie czeka do końca tej kwarantanny. Jak mogę, tak sobie radzę. Kiedy muszę, to się naginam. Kiedy mogę, przeciwstawiam się, walczę z tą moją cure. Są to potyczki najczęściej o głupstewka, drobiazgi. Jakże jednak w tych i tak już niewesołych warunkach obrzydłe, uprzykrzone. A w praktyce wygląda to tak:
Korzystając, że jestem sama w pokoju, kiedy okno pomyłkowo pozostawiono otwarte, podciągam rolety jak mogę najwyżej, blokując je z obu stron przy użyciu plastykowych kapsli. Znalezioną w śmieciach kolorową wstążeczką podwiązuję ciemne firany. Chcąc uniknąć asysty strażniczki-pomocnicy podczas moich kąpieli, obywam się bez pozostającej w jej władaniu zatyczki z łańcuszkiem, zamykając wylot wanny nakrętką od szamponu. Kawę tak uważnie tu racjonowaną, wyłudzam najróżniejszymi sposobami z podwędzaniem jej włącznie. Celowo wyważyłam troszkę drzwi do łazienki, aby się nie domykały i tym bardziej nie dały się zamknąć. Ku mojej uciesze nikt ich jak dotąd jeszcze nie naprawił. Przebudzona o godzinie szóstej rano przez pielęgniarkę w celu zmierzenia ciśnienia i temperatury, natychmiast po jej wyjściu nacieram termometr do 36,6 stopni, aby go od razu odłożyć i spokojnie spać dalej.
Takie są mniej więcej moje małe sposobiki, by sobie tutaj jakoś pomóc, łatwiej to wszystko przetrzymać, w ogóle jakoś żyć. Kompletna głupota, przyznaję, ale jaki przeciwnik, taka gra. Przypomina mi się infantylna zabawa w kotka i myszkę, też skądinąd beznadziejnie głupia. Oni mnie tak, to ja ich siak. Najgorzej było z kroplówką. Po francusku nazwa tego zabiegu brzmi zupełnie ładnie - une perfusion.
Każda z nich przy regulaminowo ustawionej częstotliwości opadania kropelek trwa, jak już mówiłam, lekko licząc, około dwóch godzin. Przez dziesięć pierwszych dni po cztery kroplówki dziennie, po czym stopniowe ograniczanie. Łatwo więc policzyć ile, że tak powiem, łóżko-godzin taka przyjemność wymaga.
Leżenie pod kroplówką jest beznadziejne, nieruchome, praktycznie bez możliwości robienia czegokolwiek, a jeszcze na dokładkę, żeby było weselej z absolutnym zakazem palenia. Prawdziwa katorga, autentyczna galera, nic dodać, nic ująć. Papierosami i tak po kryjomu, jak mogłam, tak się wspomagałam. Ja i zakaz palenia, też coś. Jednak mimo wszystko, tego bezsensownego leżenia było mi trochę za dużo. Już z samego takiego upupienia można zwariować, zgłupieć.
Rzuciłam więc bystrym okiem, jak przy zakładaniu kroplówki manipuluje przy stelażu pielęgniarka, a potem manipulowałam już sama. Kropelki opadają kap, kap powolutku i opieszale i dokładnie im wszystko jedno, że ja już nie mogę, że się strasznie męczę, że mam już ich serdecznie dosyć. W zasięgu mojej ręki jest jednak przecież zawieszony na żyłce malutki regulatorek, którym umiejętnie pokręcając zamiast kap..., kap..., można spowodować kap, kap, kap, kap. Proszę, jak to obrazowo i do tego fonetycznie ten iście makiawelski wybieg opisałam.
Jechałabym tak na tym małym oszustewku do końca, ale z urodzenia nieufne białe wrony wyraźnie zaczęły mnie podejrzewać. Miały widać rozeznanie, co do czasu potrzebnego na przelanie się tego świństwa z butelki w pacjenta. Dziwiły się, kiwały głowami, coś za szybko to u mnie szło. Zaczęły mnie kontrolować. Wpadały znienacka, bacząc jak cała aparatura działa. Teraz sztuka polegała na tym, aby zależnie od sytuacji, w odpowiednim momencie te zdrowodajne kropeleczki przyspieszyć, a w razie zagrożenia zwolnić.
Oj, była to zabawa, boki zrywać, dość nawet ekscytująca, nie powiem. W każdym razie zawsze już jakieś urozmaicenie, niewinne podchody na zasadzie kto kogo. Obudziła się we mnie sportowa dusza. Raz aż przesadziłam, mało nie zgubił mnie mój perfekcjonizm. Opyliłam zawartość całej butelczyny w niecałe pół godziny i potem jak ta głupia już o "suchym pysku" musiałam odczekać przyzwoite minimum z przywołaniem pielęgniarki, która miała mnie z tego sprzętu uwolnić.
Nie ma walki bez porażki, któregoś razu wpadłam z kretesem. Przyspieszyć, przyspieszyłam zresztą pod względem strategicznym zupełnie poprawnie, mając na względzie ewentualne zagrożenie wtargnięcia kogoś z personelu do pokoju. Tylko że regulatorek coś chyba nawalił i za nic nie mogłam jakoś tego pieruństwa wycumować, zwolnić. I na to wpadła pielęgniarka. Wrzeszcząc na mnie okrutnie, zapluwszy się cała i najpewniej zresztą zupełnie nieświadomie, żywcem cytowała teksty z kabaretu Smolenia:
- Nie bądźcie wy tacy sprytni, bo w ogóle stąd nie wyjdziecie. Będę musiała zgłosić was do dowództwa. Żeby to było ostatni raz, zrozumiano?! A nie, to będziecie tu siedzieć do usranej śmierci? Wy... Wy... - I tu znów się zapluła, ohyda.
Do mnie ze Smoleniem, od razu czuję się na swoim gruncie i też odpowiadam na razie jeszcze na wszelki wypadek tylko w duchu słowami komicznego kabarecisty: - A właśnie, że wyjdę. Takiego wała mnie tu zatrzymacie. Możecie mi natrukać, o.
Do niej zaś przymilnie z miną niesłusznie skarconego niewiniątka:
- Ja nic nie wiem, ja się na tym nie znam i niczego tu nie dotykałam. Tylko to małe urządzenie pewnie się obluzowało, bo najpierw się opuściło, a potem w ogóle spadło. Może więc stąd to przyspieszenie, co pani o tym myśli?...
* * * * *
Byłam już w połowie obiadu, gdy zorientowałam się, że coś jest nie tak. Siedzę i kombinuję, a wychodzi na to, że buteleczki z winem do posiłku nie dostałam. Woda mineralna jak zwykle stoi, a winka nie ma.
Oj, myślę sobie, słabiutko. Porobili mi przecież te jakieś analizy, badania i nic tylko z nich wylazło jak szydło z worka, że jestem moczymorda, okrutna pijanica. I teraz to już ani kropli, nie dadzą alkoholu nawet na ząb.
Znów więc dylemat, sytuacja wysoce stresowa - dopominać się o to wino czy nie? Bo jeśli się zapytam, to pomyślą: - O, jaka zawzięta, już ją bierze. Jeśli zignoruję, to powiedzą: - Jaka sprytna. Chce nas zmylić, że wcale nie musi.
A, do cholery. Sama już nie wiem, co zrobić. Chyba jednak spróbuję wyjaśnić, z jakiego powodu odstawiono mi flaszkę. To jestem w końcu tą alkoholiczką czy nie? Dobrze wiedzieć. Lecę do bufetowej. Ta nic nie wie, to pielęgniarka nie kazała wina podawać. Biegiem do pielęgniarki, a ona że lekarz zalecił wstrzymać. Ja się tam już nie wstrzymuję i natarczywie domagam się uzasadnienia, interpretacji. Coś mi tam klaruje o jakichś globulinach, globulkach czy innych gadzinach, podaje liczby, procenty. A ja nic. Nie kapuję z tego ani trochę. Tylko jeszcze bardziej mi w głowie namieszała. Nie rozumiem już zupełnie, czy ich za dużo mam czy za mało. Ca va czy ça ne va pas?
Główkuję gorączkowo i kojarzę w pewnym momencie, że podobny temacik poruszył już kiedyś ze mną lekarz w szpitalu. Oświecił mnie życzliwie, że nadużywanie winka, w którym tak gustuję, może zrujnować moją wątrobę. Był o tym święcie przekonany. Tyle że mnie, będącą wtedy w stanie zdecydowanie opłakanym, absolutnie nie wzruszał ewentualnie opłakany stan jakiegokolwiek mojego organu. Ziarnko wątpliwości zostało już jednak zasiane. Powinnam uważać z winem, bo mi wątroba zaszwankuje. I nic, tylko wykrakał.
Przebadali, podliczyli i musieli mnie nieźle podsumować - skończona pijaczka z żółciodajnym gruczołem rozlazłym jak śmierdzący ser. Wstyd i hańba. Nic tu po mnie. Podkulam uszy pod siebie i chyłkiem wycofuję się z gabinetu. Strasznie się przejęłam. Aż apetyt straciłam.
Siedzę nad tacą i nic nie jem. Butelki z wodą nawet nie ruszam Na to wchodzi robiący codzienny obchód dyżurujący lekarz. I dobra, zagramy w otwarte karty, wyłożymy kawę na ławę. Niech pan medyk mi wreszcie wyjaśni dlaczego, co i jak.
Ma się ten instynkt samoobrony. Święta to była racja z ponownym zaatakowaniem tej drażliwej kwestii, bo jak nic bym się zamartwiła, jaka to już jestem stracona ochlejmorda i ruina człowiecza, a wygląda na to, że wcale nie.
Wyniki badań są w porządku i nie wskazują nawet, o dziwo, na regularne picie. Gdyby nie to, że sama przyznaję, od jak dawna dość ostro popijam, nie stwierdziliby tego na podstawie analiz. Wskaźniki, które uzyskali są typowe dla zatwardziałego abstynenta. Dlatego też odstawiono mi wino, które nie idzie z leczeniem w parze, a bez którego mój organizm może jeszcze (z podkreśleniem) się obyć. To tylko tym ostatnim zatraceńcom podają do posiłków małe ilości napojów wyskokowych, aby nie dopuścić do głodu alkoholowego, który najczęściej prowadzi do delirki. O zgrozo. Takiemu beznadziejnie uzależnionemu typowi wygłodzonemu wskutek przymusowej wstrzemięźliwości może wywalić na odwyrtkę nie tylko mózg z przyległościami, ale i cały przewód pokarmowy wraz z przełykiem i jaki wtedy dla kliniki ambaras.
Aż ciarki po mnie przechodzą, tak obrazowo pan doktor ilustruje końcowe stadium nałogu, w który i ja najprawdopodobniej już wdepnęłam. Ale o tym będzie potem. Póki co, wszystko jeszcze gra, a dzielna wątróbka broni się przed tankowanym w nią winkiem jak może. A tu wino podawane jako lekarstwo - żywy paradoks. Tego jeszcze nie było, dziwy i cuda na tym świecie. A wyjaśnieniom jeszcze nie koniec, bo pan doktor rozgrzał się w temacie i elokwentnie ciągnie dalej:
Nawet nie o to tutaj chodzi, że podważali moją prawdomówność, kiedy od początku zapewniałam, że mogę bez alkoholu się obejść, że nie czuję żadnego przymusu. Mogłam być w swych deklaracjach i uczciwa. Ale człowiek pijący myśli i mówi jedno, a alkohol to złośliwa bestia, pokazuje i robi swoje. W związku z czym, chociaż może się to wydawać niemiłe, wszelkie oświadczenia na gębę dla nich nic nie znaczą. Im potrzebne są konkretne wyniki analiz i zanim je uzyskali, woleli się zabezpieczyć, podając mi pewną dozę alkoholu. Rezultaty badań wykluczają stan alkoholowego uzależnienia. Dlatego też wino zostaje odstawione, a my leczymy się dalej. No i oczywiście uważać (to do nas) - licho nie śpi, podobnie jak papierosy, tak i alkohol jeszcze nikomu nie poszedł na zdrowie.
Uf, aż mi ulżyło, bo już miałam porządnego pietra. Czuję się jak mysz, która tylko przez ślepy przypadek wyrwała się pazurom wrednego kocura. Trzeba faktycznie uważać na to diabelskie świństwo. Nie ma jak abstynencja. Z zapałem otwieram butelkę wody Evian i pospiesznie atakuję zupełnie już wystygłe zapomniane żarcie.