Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(3)


poprzedni rozdział

* * * * *

    Podjadłam, siedzę i czekam. Zastrzyk, kilka pigułek, gorzka miksturka na spanie, niezawodne granulki, za przeproszeniem, na kupkę. Zaraz będzie trzecia już tego dnia kroplówka. Nie ma co robić paniki, takie błahe niedogodności były przecież do przewidzenia. Normalny przebieg leczenia, zwykła szpitalna rutyna. Po tym co przeszłam do tej pory, przeżyję pewnie i to.

    Z tego wszystkiego najmniej sympatyczna jest kroplówka. Bo nie dość, że kłują, to przygważdża ona człowieka do łóżka na beznadziejnie długi czas. A jeszcze do tego u mnie z tymi żyłkami coś krucho. Są słabe, nikłe, zeskleroziały ze szczętem, toteż każde takie "polowanie" kosztuje mnie zawsze kilka dodatkowych, niezbyt przyjemnych ukłuć. A potem beznadziejnie bezczynne leżenie, głupie czekanie aż całe to świństwo raczy spłynąć do krwi, lekko licząc, od półtorej godziny do dwóch.

    Wjeżdża pielęgniarka ze stelażem, ochoczo pokrzykując - on y va!, coś jak nasze - "do dzieła panowie, już czas!" I brzmi to jak nawoływanie do ataku, hasło do zajęcia swoich bloków startowych przed biegiem, lub ustawienia koni przed gonitwą w miejscu ich pist.

    Gotowe, jestem uziemiona. Ale co ona wyprawia, co jeszcze nowego wymyśli? Trzask, trzask - żaluzje opadają z hukiem, oba okna szczelnie zamknięte na wytrych-kluczyk, zaciągnięte zasłony, choć na zewnątrz jeszcze biały dzień. Co to, jestem już w grobie? Jedno chociaż okno niech zostawi otwarte, niech się wietrzy, bo ja dużo palę, do czytania potrzebuję światła, a tak będzie mroczno, duszno, nabawię się klaustrofobii, jak nic.

    Nawet się nie wysila, żeby mi cokolwiek wytłumaczyć, wyjaśnić. Powiadamia mnie tylko tonem autorytatywnym, nieznoszącym sprzeciwu, że jestem tu w klinice wyłącznie po to, aby się leczyć, odpoczywać i spać. Dużo, dużo, dużo spać. Dlatego też, skrupulatnie wylicza, okna będą zamknięte, żaluzje opuszczone, a światło zgaszone, dopóki będę pozostawać - i tu po raz pierwszy pada zupełnie niezrozumiałe dla mnie określenie - "en cure".

    Etre en cure - nerwowo rewiduję ubożuchny zasób mojej francuszczyzny - czyli być w czymś. Tylko w czym? Do cholery, w czym?!

    Niech to diabli, nie mam nawet słownika. Coraz mniej mi się to wszystko podoba. Podejrzewam, że w takim pozostawaniu w czymś, czego zakres i natura pozostaje dla nas niewiadoma, tajemnicza, może wyniknąć tylko niezły klops. Szczęście, że z kroplówkami już na dzisiaj koniec. Wyjdę więc trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Ściągnę tylko ten szlafrok, który tu pewnie obrzydnie mi z kretesem. Idąc, jak to się mówi, do ludzi trzeba się ubrać bardziej elegancko. Moje lekkie, wygodne dżinsowe wdzianko, będzie na te warunki jak w sam raz. Kapcie też w kąt, mam przecież sandałkowe półszpilki. No, jakoś już chyba wyglądam. Mogę wyruszyć na promenadę. Będę, jak tu się mówi, wizytować, czyli zwiedzać tę wspaniałą placówkę. A i w ruchu łatwiej się wziąć do kupy, pozbierać, uporządkować myśli. Może nawet znajdę jakiś telefon. Zadzwoniłabym do domu, aby wspólnie z małżonkiem ustalić, uradzić, co począć z tak pięknie rozpoczętym dniem. Bo może by stąd prysnąć i tylko w domu zażywać grzecznie i jak najbardziej według wskazań, przepisane przez lekarzy te ich tam jakieś antydepresyjne prochy?...

    Depczę ja tak sobie jasno-beżowe linoleum dość długiego korytarza. Skręcam raz w prawo raz w lewo, bo korytarz jest w kształcie litery T i główkuję, główkuję, łba mi mało nie rozsadzi.

    Nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozejrzeć w okolicy, aż tu raptem podbiega do mnie pielęgniarka. Chyba nawet nie moja, bo jej jak dotąd nigdy na oczy nie widziałam. I czego ona może ode mnie chcieć?

    Bezczelnie na mnie napierając i coś mi zaciekle perswadując, popycha mnie bezapelacyjnie w kierunku, z którego przyszłam. Zdaje się, że mam wrócić do pokoju. Chyba tak. Jeszcze mam nadzieję, jeszcze się łudzę, że chodzi znów o jakiś zabieg, a mnie akurat na łóżku zabrakło, ale coraz trwożniej wsłuchuję się w to, co ona do mnie gada, bo coraz częściej pada owo złowrogie słowo "cure".

    I powoli zaczynam rozumieć. Już wiem, że mam zdjąć moje dżinsowe wdzianko i grzecznie ubrać szlafroczek, z pokoju najlepiej nie wychodzić, a już na pewno nie tak ubrana. Żadnych wyjściowych ciuchów, twardego obuwia, makijażu itp. Dla mnie jest przewidziany mundurek typu - łóżko: bielizna nocna, podomka lub szlafrok. Na zbiórkę leków, na wezwanie lekarza, tylko i wyłącznie tak ubrana mogę wyjść. Przymkną też oko, jak to się mówi, na rozruszenie kości. Tylko żeby nie przesadzać, bo znów mnie cofną, jak przed chwilą. O spacerach na razie zapomnieć, a bezcelowe szwendanie się po ośrodku od razu wybić sobie z głowy.

    Ja na to, że chcę zadzwonić do męża, aby natychmiast przyjechał i mnie zabrał, gdyż postanawiam zdecydowanie i nieodwołalnie stąd odejść... I już.

    - To nieporozumienie, pani nie chce zrozumieć - zostaję pouczona tonem władczym, stanowczym, a nawet powiedziałabym karcącym - żadnych telefonów, żadnych wizyt. Pani mąż jest przecież jak najbardziej au courant. Rozmawiał wczoraj z lekarzem, podpisał zresztą co trzeba. To widać tylko pani była tak rozkojarzona, nieobecna, że nie zdawała pani sobie sprawy na jakich zasadach zostaje pani przyjęta, jakiemu leczeniu będzie pani poddana, że decyduje się pani przebyć cure.

    Tu prycha pełna bezgranicznego zdumienia i dezaprobaty, że w tak ważnym momencie, jakim jest przyjęcie do kliniki, ktoś zgłasza się, nie wiedząc, co robi, będąc w karygodnie nieodpowiedzialnym stanie. Po czym kontynuuje:

    Telefon? - Absolutnie i bezwzględnie wybić sobie z głowy, że oni w mojej sprawie będą gdziekolwiek telefonowali. A już tym bardziej, żebym telefonowała ja sama. Wykluczone. Tu nawet nie ma aparatu do użytku chorych. Ktoś z zewnątrz może do kliniki zadzwonić z zapytaniem o zdrowie pacjenta, z prośbą o przekazanie jakiejś informacji, którą personel na ogół przekazuje, pod warunkiem oczywiście, że jest budująca, optymistyczna. Pacjentów nie można denerwować, opowiadać im byle czego. Oni są w klinice po to, aby odpocząć, aby się wyleczyć. Ja też muszę odpoczywać, poddać się ich leczeniu, co jest jednoznaczne z bezdyskusyjnym nagięciem się do obowiązujących tu reguł, a wkrótce będę zdrowa i zrozumiem, że to wszystko tylko dla mojego dobra, że taka jest bezwzględna konieczność warunkująca poprawę mego stanu.

    Bah oui - ależ tak. Już czuję się zdrowsza. Aż się trzęsę, cała chodzę, nerwowo wyłamuję palce, spieczone wargi zagryzam do krwi. Za wszelką cenę staram się przywołać szczątkową resztkę spokoju, równowagi, gdyż wzbierające we mnie napięcie staje się nie do zniesienia i czuję, że za chwilę rozsypię się na kawałki.

    - Dobrze - mówię - w takim razie, ja chcę widzieć lekarza psychiatrę. Nie ma mowy, to trzeba wyjaśnić do końca. Ja muszę wiedzieć, o co tu właściwie chodzi, czego dotyczy cyrograf podobno wczoraj przez mojego męża podpisany, co faktycznie oznacza i co w sobie jeszcze kryje to cholerne, złowieszcze pojęcie etre en cure.

    Nareszcie uderzyłam, gdzie trzeba. Pielęgniarka przybiera postać zasadniczą, meldując:

    Tak, do tego mam jak najbardziej prawo. Nie ma przeciwwskazań, wprost przeciwnie. Jeśli już znalazłam się w klinice psychiatrycznej, to mogę w razie potrzeby mieć kontakt z lekarzem, który jest specjalistą od przypadków właśnie takich jak mój. Uzbroić się w cierpliwość. Nie ma sensu ciskanie się na prawo i lewo, latanie z furią po pokoju, obijanie własnych kończyn i mebli. Położyć się lub chociaż usiąść. Zażyć jeszcze jedną pastylkę. Trzymać ją pod językiem, nie połykać. Nie denerwować się tak, odprężyć. Lekarz zaraz tu będzie. O, właśnie nadchodzi. Trzeba wziąć się w garść.

    Lekarzem okazuje się kobieta, raczej starsza pani. Jako typ charakteru pewnie flegmatyczka. Z wyglądu troszkę pączusiowata, głos ma spokojny i śpiewny, ruchy opanowane i jednocześnie pełne gracji. Wszystko co mówi, wypowiada z pewnym namysłem, jakby na gorąco formułowała swoje opinie, sądy. Słucha uważnie, w wyraźnym skupieniu. Jeśli zadaje pytania, to bardzo zasadnicze, trafiające, jak to się mówi, w dziesiątkę. Krótkimi, wyważonymi zdaniami przemawia do mnie łagodnie jak do dziecka.

    Wie, że jestem kobietą rozsądną i że chcę jak najszybciej wrócić już zdrowa do swoich dzieci. Chłopiec lat trzynaście i pięcioletnia córeczka, jaka to musi być wspaniała parka. Zrozumiem więc na pewno, że pobyt tutaj jest wyłącznie przykrą koniecznością, której powinnam się poddać ze względu na własne dobro, jak również bezpieczeństwo. Zapoznała się z historią mojej choroby i zdaje sobie sprawę jakże drastyczne, ostre kryzysy ostatnio przechodziłam. Spazmofilia, nadużywanie alkoholu, autodestrukcyjne myśli, w tym jedna, na szczęście nieudana, desperacka samobójcza próba. Za daleko to poszło, stanowczo za daleko. Znalazłam się, można powiedzieć, na zawieszonej nad przepaścią rozhuśtanej linie, na której balansując przy kompletnym braku poczucia orientacji, równowagi, ryzykowałam w każdej chwili karkołomny upadek lub może nawet śmierć. A przecież, o ile jej wiadomo od kilku lat jestem pod stałą psychiatryczną kontrolą i poddawana już byłam różnym kuracjom i psychoterapiom. Czyli coś tu zawodzi, blokuje, zdecydowanie źle działa. Mając w tej specjalności ponad dwudziestoletnią praktykę, odważa się autorytatywnie i z pełnym przekonaniem stwierdzić, że dotychczasowe leczenie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Boi się nawet czy przez swoją nieadekwatność i zbytnie przeciągnięcie w czasie mego stanu jeszcze nie pogorszyło. Teraz trafiłam do ich kliniki i znajdę tutaj pomoc. Może mnie zapewnić, że jestem w naprawdę kompetentnych i fachowych rękach. Zdaje sobie sprawę, że zaufanie od nowa lekarzom i proponowanym przez nich metodom może mi przyjść z pewnym trudem, jednak choćby minimum wiary i zaufania jest potrzebne, a nawet niezbędne i dobrze by było, gdybym spróbowała je z siebie wykrzesać, jeszcze raz się na nie zdobyć.

    Siedzę obok lekarki wciąż przyczajona, spięta, ale słucham uważnie i staram się zrozumieć jej wywody. Od kiedy tu jestem wszelkie informacje docierały do mnie przypadkowo, wyrywkowo i agresywnie. Nie umiałam znaleźć dla nich sensownego odniesienia. Czułam się biernym obiektem epizodycznych ataków, zdezorientowana, oszołomiona.

    Teraz jest inaczej. Po raz pierwszy ktoś ze mną rozmawia, udzielając mi rzeczowych, logicznych wyjaśnień, argumentów, a jednocześnie odwołując się do moich odczuć i rozsądku, sprawia, że nie czuję się już tylko podmiotem, wyrwanym przypadkiem chorobowym bez możliwości zareagowania, obrony. W tej rozmowie jestem partnerem. Co może sprawić życzliwa uwaga, takt i kultura drugiego człowieka. Miła ta pani doktor, niech mówi dalej...

    Przyjrzyjmy się zatem ograniczeniom, niedogodnościom, na które tak rozpaczliwie się uskarżam. Zasłonięte okna, drzwi bez klamek, odcięcie od telefonu czy brak wizyt, ona rozumie, są dość przykre, ale to tylko błahe i prozaiczne aspekty klinicznych reguł, które można zaakceptować i znieść. Bo obejście się bez kawy czy herbaty - sama zapewne przyznam, może mi pójść tylko na zdrowie. Okropne to świństwa, które nie tylko szkodzą, ale i niepotrzebnie ekscytują. I tak widzi, że bardzo dużo palę, a pfe... A ta awantura o szlafroczek - i po co? Jest taki elegancki, twarzowy. Sama chciałaby taki mieć.

    Rozglądam się po sobie i trochę jej wierzę. Podarunek z Polski, a więc możliwe. Lekarka, gładząc milusiński plusz mojego rękawa, perswaduje cierpliwie:

    - Dalej to już tylko sprawa czasu. Trochę cierpliwości, wysiłek niewielki, bo wystarczy jedynie ściśle i grzecznie przestrzegać tych, powiedzmy, zasad, z dobrą wolą poddawać się wskazanym zabiegom no i oczywiście rzetelnie zażywać wszystkie lekarstwa (a bywają różne małe oszustewka, oj, bywają), a będę pozostawać w stanie sennego letargu i te piętnaście dni faktycznie dość ostrego reżimu naprawdę szybko zleci. A potem zobaczymy. Potem będzie już lepiej.

    Byłam pewna, że się przesłyszałam. Co ona powiedziała? Piętnaście? Ale to może godzin?... Nie, wyraźnie słyszałam - "jours" - dni. No to chyba nie piętnaście. Merde! O co tu chodzi? W co ja się wpakowałam? Przecież piętnastu dni w takich warunkach, to chyba nawet prawdziwy wariat nie wytrzyma, a już na pewno nie ja.

    Gorączkowo zbieram myśli, porządkuję argumenty i chociaż nie tak jak ona spokojnie ani tak łagodnie, trajluję z przekonaniem, że jest to niemożliwe, bez sensu. Gadam o tym, jak się tu dostałam prosto z marszu, nie spodziewałam się tego ani z tym liczyłam. Mam dwoje dzieci, którymi muszę się opiekować. Są takie kochane i takie przecież beze mnie bezradne. Dopiero co, jak wyszłam ze szpitala, więc nawet nie zdążyliśmy się sobą nacieszyć. Dorotka nie lubi jeść w przedszkolu, a Michałkowi obiecałam pomoc w przygotowaniu się do bardzo ważnej kontroli z przyrody. Nie ma mowy, ja nie mogę tu zostać, a do tego aż przez piętnaście dni. Mój mąż musi pracować. Bo we Francji, jeśli już się ma robotę, to się musi! A dzień pracy jest długi. Sama Pani potakuje, potwierdza. Mąż wraca późnym wieczorem, a ja nie chcę, ja nie pozwolę, aby Mała, wbrew sobie, jak ten porzucony psiaczek przesiadywała godzinami w przedszkolnej przechowalni. Moja dłuższa absencja nie była przewidziana. Nic w domu nie jest przygotowane i oni sami na pewno sobie nie poradzą. Ja muszę wrócić i jeśli mam się leczyć, będę to robiła rzetelnie, sumiennie, ale z doskoku, pozostając mimo wszystko w domu.

    To chyba wszystko. Więcej argumentów nie znajduję. Bo sam fakt, że mi się tutaj tak wściekle nie podoba, wszystko mnie odstrasza, deprymuje, nie ma nic chyba do rzeczy. Nie wiem, co mogłabym jeszcze dodać, jak uzasadnić, czym przekonać. Wyczerpały się też zresztą moje skromne zasoby, że tak powiem, francuskiej elokwencji. Sama widzę, że jestem trochę jak leniwy uczniak wykrętnie usprawiedliwiający się przed belfrem z nieodrobionych zadań, ale mam to w nosie. Najważniejsze, abym mogła stąd wyjść.

    Pani doktor, specjalistka od przypadków takich jak mój, słuchała mnie bardzo uważnie i, można powiedzieć, z pewnym zaciekawieniem. Kilkakrotnie raczyła pochwalić moją "francuszczyznę". Wyglądało, że chce zrozumieć racje i motywy, które jej przedstawiam. Wyraźnie dawała mi szansę. Okiem też nie mrugnęła, sama niepaląca, gdy wyciągałam z paczki, licząc od rozpoczęcia naszej rozmowy, pewnie piątego albo szóstego papierosa. Pogładziła mnie macierzyńskim gestem po policzku, przytrzymała na moment moją rękę i tym swoim spokojnym, stonowanym głosem zaczęła mi raz jeszcze wszystko od początku tłumaczyć:

    Rozumie doskonale moją troskę o dzieci. Teraz jest już babcią, ale dobrze pamięta, gdy bywała chora, mając jeszcze dzieci w takim wieku jak moje. Jest to dla nich bez wątpienia smutne i przykre, nie trzeba jednak wyolbrzymiać, demonizować. Dzieci są odporne i jednocześnie wyrozumiałe bardziej, niż nam się zdaje. Są przecież z ojcem, który został poinformowany, co do zasad i długotrwałości mojego tu leczenia i przystał na nie bez żadnych zastrzeżeń. Zdając sobie w pełni sprawę z sytuacji, uznał, że wszystkiemu podoła, że sobie poradzi. Oczywiście, my matki, bez wątpienia dajemy dzieciom opiekę najlepszą z możliwych. Bywają jednak okoliczności, w których musimy dać się zastąpić. I nie potrzeba aż tak się przejmować, a już na pewno się nie obwiniać. Każda choroba to siła wyższa i teraz tylko najważniejsze, aby ją przezwyciężyć, z niej wyjść.

    Tu pani doktor nabiera oddechu, widząc jak się szarpię i miotam. Jasne jest więc, że nie ze wszystkim mnie jeszcze przekonała. Ale jako osoba kompetentna, a co więcej, rozumiejąca życie, nie rezygnuje i po chwili przerwy z pełną życzliwością powraca do swojej argumentacji:

    Tak naprawdę, ma nadzieję, że się z nią w końcu zgodzę, nie ma więc żadnej tragedii. Trochę przesadzam i widzę wszystko w czarnych kolorach. A niepotrzebnie. Są przecież świetlice, stołówki i opieka w nich nie jest wcale taka zła. Wszystko się jak najlepiej ułoży. Nie stanie się dzieciom żadna krzywda, już na to ojciec nie pozwoli. Szkoda tylko, że nie mam do niego zaufania, bo będzie mnie to gryzło, co kuracji na pewno nie pomoże, oj nie. A poza tym...

    Niebywale przykro jest jej nawet słuchać moich zdeterminowanych deklaracji o chęci wyjścia, o rezygnacji z klinicznego leczenia. Jakże wyraźnie przemawiają tu niebezpiecznie destruktywne uczucia, takie jak zagubienie, rozpacz i strach. Będzie ze mną uczciwa. Jeśli za wszelką cenę będę chciała opuścić klinikę, istnieje taka możliwość. Nie ma ostatecznego zobowiązania czy jakiegokolwiek przymusu. Czy zdaję sobie jednak sprawę, czym ryzykuję, do czego mogłabym doprowadzić? Już raz i to niedawno wyszłam ze szpitala z własnej inicjatywy, na własną prośbę i sama muszę uznać, że stanowczo za wcześnie. Po co więc powtarzać ten sam błąd jeszcze raz? Ona wie, doskonale zdaje sobie sprawę, że przestrzegane w klinice zasady, same warunki proponowanej mi kuracji mogą być przykre i to nawet bardzo, czy wydawać się wręcz niedorzeczne. To wszystko jednak ma swoje istotne uzasadnienie w sensie medycznym, psychoterapeutycznym. Wyjaśni mi, co i jak.

    Przebyć cure - oto, co mnie czeka, bo przecież nie grozi. Nie ma mowy o jakimkolwiek niebezpieczeństwie, ryzyku. Dwutygodniowa kuracja na dość specyficznych zasadach w odizolowaniu, zamknięciu, nazywana potocznie leczeniem przez sen. Nie jest to ani niedorzeczne, ani bezpodstawne, jakby z pozoru mogło się wydawać. Niestety, pacjenci nie rozumiejąc, o co chodzi, nastawiają się do proponowanego im programu leczenia zdecydowanie negatywnie. Czują się oderwani, odizolowani nieuzasadnionym gwałtem od świata, w którym żyli, bezwzględnie podporządkowani jakimś bezsensownym rygorom. Dla nich cure to jak piekło dla grzesznika, wyrok dla złoczyńcy, to jak dla zadżumionych kwarantanna. Tak więc dominujące poczucie winy, idąca za tym kara za grzechy, a przy tym dużo zbędnej przesady.

    Lekarze widzą to inaczej. Maksymalne odcięcie pacjenta od wszelkich bodźców pozaklinicznego świata ma na celu wspomożenie psychoterapii. Ta kwarantanna ma służyć odciążeniu psychiki chorego od tego wszystkiego, co istnieje na zewnątrz, a co w jakimś sensie chorobę zainspirowało. Nikt przecież nie popadł na swoje niedomagania w klinice tylko gdzieś w domu, w pracy, w środowisku takim czy innym, a więc poza nią. Zapomnienie, oderwanie się, odpoczynek, rozluźnienie skumulowanych napięć - oto czemu ma służyć takie okresowe zerwanie ze światem. I tu klinika powinna być azylem, wyspą, ucieczką. Mówiąc literacko, taką Arką Noego. Prawda, że to zupełnie ładnie brzmi? Tak więc w klinice poza psychotropowym aspektem jej działalności istnieje ten cały reżim idący w kierunku zminimalizowania wszelkiej aktywności pacjenta, wyciszenia go, uspokojenia. Silne środki nasenne wspomagane lekami antydepresyjnymi, izolacja, bezpieczeństwo i spokój, tym jest właśnie, ostatnio w psychiatrii dość popularna, tak zwana terapia snem.

    A już te wszystkie drobne zakazy i ograniczenia - tu gest wskazujący zasłonięte okna i drzwi bez klamek - służą tylko ochronie pacjenta, jakże często niestety, ochronie przed nim samym. Ja też pewnie odczuwam, że jest to bardzo niesprawiedliwe, że nie zasługuję na aż tak kategoryczne traktowanie. Jeżeli jednak prowadzący mnie od kilku lat lekarz- psychiatra wprost ze swojego gabinetu przysłał mnie tutaj, to musiały istnieć ku temu jakieś powody, racje. I racje te są.

    A czy nie uważam - tu spojrzenie lekarki lustrujące, dociekliwe - że po wyjściu ze szpitala, w sytuacji w której, co tu dużo mówić, nadal byłam chora, nadal w stanie ostrej depresji i tylko w oczekiwaniu z wizyty na wizytę u lekarza - czy wtedy byłam zdolna zajmować się jak się należy, moimi dziećmi, co im z siebie dałam czy, broń Boże, im nie zaszkodziłam?...

    Tu lekarka, widząc moje wzburzenie, zawahała się na moment, lecz po chwili dodała:

    - Stan psychicznego załamania, silny rozstrój nerwowy był przykry nie tylko dla pani. On był przykry i męczący, powinna pani zdać sobie jasno z tego sprawę, dla wszystkich, dla całej rodziny. Więc czy nie lepiej teraz troszkę pocierpieć, potęsknić, aby wrócić do dzieci i męża już zdrowa, jako zupełnie inny człowiek?...

    Pytanie przebrzmiało. Serce ściska mi się z bólu, czuję w gardle narastającą bryłę płaczu. Ona ma rację. Tym mnie przekonała, ugięła. To jednak prawda, że zawsze byłam cholerna egoistka i samolub. Żyjąc od lat w tym swoim piekle, nie chciałam myśleć, przyznać się do tego, że wciągam w nie również moich najbliższych. Co za podłość, o Boże. Muszę to wreszcie przełamać, uwolnić ich od demonów, które zasiedziały się we mnie. Oni na to nie zasługują. Faktycznie, nie można tego kontynuować. Absolutnie, nie można.

    Ocieram dłonią mokre policzki, raz jeszcze zachłystuję się gorzkim szlochem i już spokojniej, zdając sobie teraz w zupełności sprawę z tego, co mnie czeka, na ponowione pytanie, czy jestem w stanie zaakceptować pobyt tutaj, odpowiadam pani doktor - tak.
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka