Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(2)


poprzedni rozdział

* * * * *

    Jak przetrzymałam tę noc, to właściwie nie wiem. Ale jeśli nie wiem, to nie z powodu dziur w mojej pamięci, co ze względów czysto obiektywnych, gdyż biorąc pod uwagę same już tylko warunki organizacyjno-techniczne, taką noc naprawdę trudno było przeżyć.

    Kolację zjadłam z apetytem. Pewnie byłam już mocno zgłodniała, gdyż zdarzało mi się ostatnio obrażać na jedzenie nawet przez kilka kolejnych dni, a tego dnia to na pewno nic w ustach nie miałam. Zresztą zauważyłam u siebie taką upartą iście chłopską zasadę - jeśli zapłacone, to dobre czy nie dobre trzeba zjeść.

    W pewnym momencie, nie wiadomo skąd, pojawił się nagle mój małżonek. Do dziś nie wiem, kto go powiadomił, a najpewniej i wezwał. Sam blady z przerażenia, chyba mnie co do czegoś uspokajał. Potem poszedł.

    Zaraz po jego wyjściu wlazła do pokoju taka biała kwoka, która z punktu mnie pouczyła, że teraz robimy dodo. Zabawna, tak się zwracamy do milusińskich, kiedy chcemy, aby poszły spać. Dobra, możemy się zdrzemnąć.

    Za nic nie mogła sobie poradzić z moimi super-elastycznymi spodniami wypchanymi dodatkowo od tyłu kompresami na jakieś dobre ćwierć metra. A mnie jakoś nie chciało się jej pomóc. Potem usiłowała ułożyć mnie na łóżku i tu też okazało się, że jestem z tych trudnych. Sama, mając już tego wszystkiego serdecznie dosyć, zagrzebałabym się chętnie w materac, tyle że powoli i ostrożnie, odciążając te najbardziej bolące mnie w wiadomym miejscu miejsca. A ta, że mam leżeć na plecach i myśląc, że nie rozumiem, w sposób wyrafinowanie zawzięty wgniatała moją obolałą pupę w łóżko. Sykałam, pokazywałam, błagałam. Nic nie pomogło. Musiałam widać ulec, bo potem to już się pamiętam w pozycji absurdalnie wznakowej z lewą nogą przytroczoną do łóżka i z wbitą w jedną z mych rąk kroplówką.

    Jestem urządzona na cacy. To już widzę, że sobie pośpię. A jeszcze do tego co kilka godzin jakiś cholernie potrzebny, złośliwie przecież nie dożylny, broń Boże, lecz domięśniowy zastrzyczek.

    Och, jakże miałam już dosyć. Jak bardzo żałowałam, że zgodziłam się na ten kliniczny eksperyment. Jak szczerze nienawidziłam tej nocy wszystkich lekarzy, pielęgniarzy razem wziętych z ich pseudo-terapeutycznymi zabiegami, z ich katorżniczymi, nieludzkimi środkami pomocy. Obezwładniona bólem, umordowana bezsennością modliłam się żarliwie. Oby przetrwać tylko jakoś do rana, przespać chociaż tych kilka godzin. I niech wreszcie ta piekielna kuracja się skończy...

    Oj, ty naiwna. I znów dałaś się nabrać. To jeszcze nic. To dopiero początek. Najgorsze, to znaczy prawdziwe, zasadnicze kliniczne leczenie zacząć się miało jutro.

* * * * *

    Nazajutrz po przebudzeniu pierwszą moją czynnością, zresztą jak zwykle od przeszło dwudziestu lat, było sięgnięcie po papierosa. Tylko że nadal miałam nogę przymocowaną do łóżka, a tak zwany zestaw papierosowy leżał sobie spokojnie na odległym o dwa, trzy metry stoliku. Kroplówkę zdjęto mi widocznie, jak spałam. Ręce miałam więc wolne i jak się okazało dużo sił witalnych oraz głowę pełną inteligentnych pomysłów sprowokowanych nikotynowym głodem.

    Nie znalazłszy racjonalnej metody na odcumowanie się od mojego "madejowego" łoża, napierając co sił - trach - pchnęłam się z całym meblem w kierunku stolika i w chwilę potem - trach - z powrotem. I śladu by nie zostało po tej przedsiębiorczej rozgrywce, ale łóżko nie było na kółkach, a linoleum na podłodze jasne i błyszczące, co zostawiło niestety dwie wyraźne, grube, szaro-brunatne rysy.

    A ja nic. Ja sobie siadam i spokojnie palę. Muszę za wszelką cenę pozbierać jakoś te ostatnie wydarzenia, przeżycia, uspokoić się, wyciszyć natłok myśli.

    I wtedy wpada ta biała gdaczka i straszliwie zaczyna się wydzierać. Jej piskliwy jazgot wdziera się gwałtownie w skołtunione szuwary mojej zagrożonej jaźni:

    - Pa...pie...rooosy?! Od rana?! - cedzi wrzaskliwie. Jej pełen dezaprobaty wzrok świdruje mnie na wskroś.

    - To co, może jeszcze pastis, mały poker albo spacerek po Saint Denis?... Dobrze się tu czujemy, nie?...

    A ona już od wpół do szóstej na nogach - niby się skarży, a właściwie urąga - i tyle ma tego wszystkiego. Pacjenci są emmerdujący, tyle co upierdliwi, szkudni. Co i rusz dokładają jej jeszcze roboty. I co za odór, tu nie jest bistro. Ona tego nie lubi. Niech ja wiem. Do diabła, a co z tą poduszką? Cała wyświniona. Nie, doprawdy trzeba mieć boską cierpliwość albo jeszcze lepiej diabelski charakter, aby wytrzymać z takimi ludźmi, jak ja. Ona już nie ma sił.

    Zobaczyła ślady na podłodze. Myślałam, że ją trafi apopleksja. Wymachując i krzycząc, zaśliniła się cała i miała oczy w kole. Jej wypowiedzi nie przytoczę, gdyż musiałabym zacytować same bardzo brzydkie, tu się mówi grube słowa, którymi ja, dziewczyna grzeczna, na codzień nie operuję. W tym wypadku stanowczo bym wolała w ogóle ich nie znać. Ale cóż.

    Miota się tak i ciska, za co się weźmie, to za chwilę zarzuca. Parska jak kot, burczy jak zeźlony pies. A ja nic, siedzę dalej. Musiała jednak w końcu dostrzec moją przytroczoną do łóżka kończynę, gdyż wyraz krowiej inteligencji zajaśniał na jej mocno pokraśniałej gębie. Wyleciała z pokoju jak z procy.

    Siedzę zdezorientowana i czekam co będzie dalej. Gaszę niechętnie niedopalonego papierosa, zerkam z obawą w stronę pościeli. Z tą poduszką faktycznie trochę głupio. Jak na dłoni wyraźnie odbity chociaż trochę zdeformowany w formie, za to kolorystycznie wierny mój wczorajszy turkusowo-czarny makijaż. Ale przecież wieczorem akcji "mycie" nie było. Położyła mnie "dodo" i już. Rozcieram ścierpniętą nogę. W głowie czuję lekki zamęt. Do papierosa aż mnie trzęsie. Ale nic. trzeba dać na wstrzymanie. Najpierw zobaczę, co tu jest grane, jakie numery jeszcze mnie czekają. W każdym razie wesoło zaczęty dzień.

    Nie czekam długo, tamta wpada z powrotem, trzęsąc pękiem kluczy. Przy pomocy jednego z nich uwalnia moją nogę. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że śpię zamknięta na kłódkę. I chyba lepiej, bo mogłabym mieć koszmary. Dopada teraz do okna i przy pomocy takiego małego pokrętła otwiera je do połowy - trzeba wywietrzyć, bo smrodu nie lubi. Kolej na ścianę boczną. Gdzie to tam ściana - jedne za drugimi sraczkowato pomalowane drzwi. Najwyraźniej jest to kolor ochronny maskujący strategiczny obiekt przed ciekawością przebiegłego wroga. Są tam nawet sprytne zamki-otworki. Klamek nie ma żadnych. Ale moja klucznica z wprawą wytrawnego włamywacza otwiera je tym swoim wytrychem bez pudła. Jest wc, dwudrzwiowa szafa, za czwartymi drzwiami nawet ładnie urządzona łazienka. Nie zdawałam sobie sprawy, jak piękny apartament zajmuję. Jak widać, wszystkie te pomieszczenia z oknami włącznie zostały na noc przezornie pozamykane. Teraz pokój wietrzy się aż miło, a my wkraczamy do akcji. On attaque!

    Drobnymi szturchańcami i wesołkowatymi pchnięciami zostaję prze-transportowana do łazienki z udzieleniem autorytatywnej informacji, że teraz będziemy się kąpać. Usiłuję słabo oponować, tłumacząc, że solidną kąpiel łącznie z odżywką na włosy zaliczyłam nie dalej jak wczoraj. A tam, głupie wykręty. Na nic się zdadzą tłumaczenia. Widać solidnej kąpieli nigdy nie dosyć. W porządeczku, ça va. Jak czystość to czystość.

    Zatyka już wannę wyciągniętym z kieszeni gumowym korkiem, pokręca nerwowo pokrętła, kuksa mnie niecierpliwie jeszcze niekompletnie rozebraną, a wszystko to przy akompaniamencie bezapelacyjnych wykrzykników - szybciej, dawaj, pospiesz się!

    Jedna trzecia wanny jest już wypełniona. Tym swoim nieznoszącym sprzeciwu, gdaczym głosem niezłomna strażniczka higieny i tutejszych reguł każe mi do niej włazić. Stawiam jedną nogę i czuję, że woda jest stanowczo za gorąca. Nawet nie ma mowy. Wycofuję się więc pospiesznie i próbuję pokręcić niebieskim kurkiem, który jak ogólnie wiadomo daje najczęściej zimną wodę. Ale ta profesjonalistka od wariatów zna przecież ich wszystkie wymigiwania się i sztuczki. Nie pozostawi takiemu inicjatywy ani na moment. Już ona przypilnuje, żeby wszystko było jak trzeba. Jest tu przecież od tego, żeby czuwać. Odtrąca brutalnie moje ręce od kurków i właściwie siłą wpycha mnie do wanny.

    Stoję po łydki zanurzona w wodzie i już czuję, że za chwilę zacznę krzyczeć. Nie wiem czy w sensie merytorycznym jest jakaś różnica w pojęciu ukrop i wrzątek, ale w tym przypadku nadaje się jedno i drugie.

    Gwałtownym wyrzutem nóg wyskakuję poza ramy mokrego piekła i robię to tak sprawnie, że moje pięty z całym skocznym impetem szczęśliwie trafiają kwoce prosto w brzuch. Widać jednak za mało mnie to jeszcze satysfakcjonuje, aż głupio się przyznać, wręcz cieszy, gdyż chociaż tamta aż zgięła się z bólu, ja już na bezpiecznie suchym i zimnym terenie, tak jak przypuszczałam, zaczynam drzeć się na całe gardło:

    - A wleź ty sobie sama, wstrętna żabo, ty zdechła miernoto, do takiego diabelskiego kąpieliska i wymocz w nim do woli swój stary, zaprukwiały kuper. Żeby cię pokręciło, weź ode mnie te ręce. Nie ruszaj mnie ty... ty... ty... Poszła precz.

    Konstatuję po chwili, że wyklinam po polsku. Nie przytaczam wszystkiego, bo musiałyby to być same kropki. Chociaż nogi mnie pieką, jakbym wyszła z pieca, trzęsę się cała jak w febrze. Przerażona prukwa robi jakiś gest w moją stronę. Teraz ja agresywnie odpycham jej ręce. Prycham i sykam, jak ona przed chwilą. Jak wariat to wariat, a co?

    Na to wszystko zleciała się pielęgniarka. Tamta to widocznie tylko marne popychadło, a kokosi się i rządzi, jak nie wiadomo kto. Druga jest regulaminowa - czepek, fartuch, emblemat, młoda i bardzo ładna. Po kosym spojrzeniu, jakim obrzuca swoją podwładną, nieomylnie wnioskuję, że z niej też musi być dobra żyła. Na razie jest sympatyczna. Zerka na moje nogi czerwone do kolan jak raki. Nie komentuje. Odsyła pomagierkę po szampon, mydło i ręcznik, bo ja jestem przecież jak ta sierota wzięta z ulicy, nie mam przy sobie nic. Manipulując uważnie teraz już dwoma kurkami, wypełnia wannę do końca. Sprawdza kilkakrotnie ciepłotę wody i uprzejmym gestem zachęca mnie do wejścia. Jak ktoś uprzejmy, to i ja grzeczna. Dlaczego nie miałabym się odświeżyć?

    Przyleciało popychadło z akcesoriami. Polewa mi głowę jakąś szaro-burą mazią i każe się skrobać. Na butelce nie ma żadnej etykietki, nie bardzo ufam, czy to w ogóle jest szampon. Tym bardziej, że od tej piany cała woda w wannie zrobiła się brzydko brunatna i mętna. Ale nic, robię dobrą minę do złej gry i kąpię się dalej. A teraz główkę spłuczemy. Tu moja opiekunka połówką pociętej plastykowej butelki nabiera rozrzutnie mdławej, mydlanej zawiesiny, w której właśnie siedzę, aby mnie nią obficie polać. Widać boi się już teraz manipulować tymi tajemniczymi, zawiadującymi wodą kurkami. Jeszcze powtóreczka, robi to z dużą wprawą. Teraz tylko osuszyć i skończyłyśmy.

    - No jak? - dumna z nienagannie wypełnionego obowiązku kokieteryjnie pochyla się nade mną.

    - Tak się pani broniła przed tą kąpielą, a jakoś nam poszło i było przyjemnie, nieprawda, ha, ha. Już czuje się pani znacznie lepiej, to zresztą widać, po kąpieli oczywiste, ha, ha. O, brak grzebyczka. Ale to żadna tragedia. I tak nie ma pani za dużo tych włosków - i tu rozchichotała się już całą gębą - ihi, hi, hi.

    A ten koreczek do wanny - anonsuje wciąż strasznie rozbawiona - to już zabieram. Różne pomysły chodzą naszym pacjentom po głowach. Sama pani najlepiej wie, jak to z takimi jest.

    Nareszcie poszła sobie. No, takie przeżycie trzeba przepalić, a jeszcze skuteczniej byłoby przepić i to czymś mocniejszym, żeby od razu postawiło na nogi. Chociaż najchętniej wlazłabym do wanny z czystą już wodą jeszcze raz. I czym mi ona ten łeb wypucowała, śmierdzi jak wszyscy diabli. Skutków tego długo nie zobaczę, bo, do jasnej cholery, przecież tu nigdzie, ale to nigdzie nie ma nawet najmniejszego kawałka lustra. Coś tu najwyraźniej szwankuje, a oni chcą mi wmówić, że to ja.

    Ale co przeszłam, to przeszłam. Mam jednak chociaż tę drobną satysfakcję, że to głupie babsko miało trochę pietra i wyraźnie nabrało dla mnie respektu, gdyż na początku nie tylko, że darła swą gębę, ale zwracała się do mnie na ty, a potem szczebiotała i do tego jeszcze z pewnym respektem na pani.

    A co do grzebienia, to może i faktycznie żaden problem. Na wojnie, jak to na wojnie. Daję za wygraną. Przeskrobię sobie tę moją łysinę trzonkiem załączonej do pokojowego ekwipunku plastykowej łyżki. Inteligentne radzenie sobie z trudnościami to grunt.

* * * * *

    Po śniadaniu zrobiło się jakoś trochę raźniej. Popijam z michy lurowatą, ale za to gorącą tę ichniejszą cykorio-kawę, popalam papieroska i siląc się na optymizm, tak sobie dumam.

    Może nie będzie to aż tak straszne, może da się tu jakoś pożyć. Zawsze poczytam, porozmyślam, odpocznę, a nie będą mnie przecież kąpać codziennie. A te trochę zastrzyków i piguł, które w siebie wchłonę chyba mi nie zaszkodzi. Zgadzam się przecież z koniecznością farmakologicznego niwelowania depresji. Pokoik też ładniutki, czysty i estetycznie urządzony. Jakoś to będzie. Musi jakoś być.

    Te niemal już teraz entuzjastyczne rozważania przerywa pielęgniarka. Przychodzi z jadłospisem ustalić, czy mam jakieś szczególne dietetyczne wskazania, upodobania, animozje. Rozmowa jest na luzie, raczej towarzyska, ogólnie o żarciu. I tu znienacka pada pytanie, co pijam do posiłków: wodę, piwo czy wino. Jeśli wino, proszona jestem o sprecyzowanie preferencji - tu trzy możliwe kolory. A wszystko z miną bardzo serio, choć ja ciągle myślę, że to zgrywy, taki francuski żart..

    Ot i kabała. Zbiła mnie z tropu, zdezorientowała mnie tym pytaniem, nie powiem. Nie bardzo wiem, co oni znów knują, jak zareagować, co odpowiedzieć. Powiem, że nie wodę, będzie, że alkoholiczka jawna. Zaprzysięgnę, że nigdy alkoholu, wyciągną wniosek, że też pijaczka, ale taka przycupnięta, zaprawiająca w ukryciu. A do tego krzywoprzysiężca. A więc? To już lepiej walnę po prawdzie, tak jak sprawy stoją.

    Przybieram możliwie naturalny wyraz twarzy i z pewną dozą nonszalancji i dowcipu w głosie zapewniam, że bez wina mogę się wprawdzie obyć, ale jeśli już jest taka możliwość to napicie się winka do obiadu sprawi mi wielką przyjemność. Co do jego gatunku specjalnych wymagań nie mam. Urządzi mnie najzwyklejsze stołowe i chyba czerwone. Tak, czerwone może być.

    Pielęgniarka przełknęła moją odpowiedź bez zmrużenia oka. Więcej pytań nie miała. Nie miał to być jednak koniec podobnych rozgrywek o alkohol. Czekały mnie jeszcze ostre i liczne starcia. Ale po kolei.

    Następny set rozegrał się jeszcze tego samego dnia po południu, kiedy otrzymałam z domu przesyłkę z najpotrzebniejszymi rzeczami.

    Wniosła ją do pokoju moja asystentka od kąpieli. Mimo że torba była ogromna, ortalionowa, tych drobiazgów nie znajdowało się w niej aż tak wiele. Jak na moje potrzeby nawet zdecydowanie zbyt mało. Ale biała celniczka i tak miała robotę. Z zawziętą podejrzliwością, z tresowaną czujnością wyciągała rzecz po rzeczy. Każdą z nich obmacywała, uważnie oglądała. Szukała pewnie narkotyków, żyletki czy może innego narzędzia zbrodni. A szukała sumiennie i... podpadły perfumy. Perfumy moje ulubione, jedyne jakich używam, o ładnej nazwie "Audace", co znaczy odwaga.

    Szczerze polecam. Jak się baba tym wypachni, to w żadne męskie towarzystwo nie ma obawy wkroczyć, bo od razu wiadomo, że wszystkich chłopów zauroczy, podbije. Musi to być prawda, pokazywali w telewizyjnych reklamach. O swoich osobistych sukcesach na tym polu nie wspomnę, bo mogłabym jeszcze zrobić dobremu skądinąd artykułowi antyreklamę. W każdym razie woda pachnie uroczo i mój flakonik był już dobrze napoczęty.

    Psika się ta stara makolągiew moją "Audace" raz i drugi, wąchając, aż mruży te swoje charcie ślepia. Mnie akurat pielęgniarka montuje kroplówkę, jestem więc tylko biernym świadkiem tej całej sceny. Ogląda butelkę na wszystkie strony, wczytuje się pewnie w skład. Pielęgniarka kiwa głową - zostaw. Ale ta bezczelna bździągwa wzrusza tylko niechętnie ramionami i wpuszcza flakonik w swą przepastną kieszeń fartucha.

    Aż ścierpłam, aż mną wstrząsnęło. Dopiero co wbita igła wysunęła się z żyły. Nie, to już szczyt, więcej jak przesada. To nie służba zdrowia, to policja. Jak ona śmie, jak mnie traktuje? Czyżby przypuszczała, że odgryzę szyjkę od butelki i cały kosmetyk wypiję, aby mieć strzemiennego, czy jak? Cholernie się zdenerwowałam. A tu przy kolacji zachwostka nowa.

    Danie mam już zaserwowane, panie bufetowe się oddaliły, gdy do pokoju wchodzi pielęgniarka. Życząc smacznego, tu kurtuazyjne, szablonowe "bon appétit", stawia przede mną na tacy, tak jakoś jakby wyciągniętą zza pazuchy oryginalną buteleczkę czerwonego wina. Mała, zgrabniutka, plastykowa ćwiarteczka, ot co.

    Kombinuję gorączkowo - prowokacja to czy nie? A zamknięta buteleczka stoi i kusi. Co mi tam, myślę sobie i tak już tę grę podjęłam. Na nic się nie zda udawanie. A w końcu, gdybym była w domu, to o tej porze miałabym już w sobie takie flaszeczki ze dwie. Nie będziemy się bawili w podchody. Niech tam, napełniam musztardówkę. Winko, chociaż z tych tańszych smakuje wybornie. Dawno też nie jadłam z takim apetytem. Już czuję, że mi pójdzie na zdrowie.

ciąg dalszy




(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka