Magdalena Nawrocka

KRZYWE ZWIERCIADŁO

(1)


    Oh, merde!  Nawet tej głupiej kawy mi żałują. Bo już nie mówię o winie. O tym będzie potem. A to niby przecież elegancka, bardzo droga, ekskluzywna, rzec można, klinika. Nie jakiś tam państwowy gigant tylko prywatny, złotodajny zakładzik.

    - Nie mamy nawet stu łóżek - zapewnia mnie na wstępie pielęgniarka. I brzmi to budująco, dumnie. Salon dla wizytujących, salon rekreacyjny dla chorych, sala gimnastyczna i pingpongowa osobno. A jaki piękny park wokół. Ale to na razie nie dla mnie. Ja teraz mam spać. Co najmniej przez siedem dni nie mam prawa odemknąć oka. Więc niech się już nie wygłupiam, kawy nie dostanę, mam być spokojna i nie utrudniać leczenia. A do picia jest mineralna woda, zresztą dosyć świeża, z okresem konsumpcji do września dwutysięcznego roku. Osiem półtoralitrowych plastykowych baniaków wabi swą źródlaną zawartością. Jest też w załączeniu gruba plastykowa musztardówka, mogę więc swoje pragnienie gasić bez żenady.

    A niech ich, szprycować się bez końca jakąś przemysłową kranówką. To już w takim szpitalu gigancie była cywilizacja, kultura co się zowie. Panie z obsługi same leciały do mnie od razu z dwiema michami pachnącej kawy, współczująco zazwyczaj komentując, że tam skąd pochodzę, na dzikim Wschodzie pija się na śniadanie albo czystą żywą wódkę albo nie tylko że przez Ruskich zatrute to jeszcze w dodatku kozie mleko.

    I co z tego, że ignorancja, ale za to jaka obsługa i zrozumienie potrzeb. Nie wspomnę już o swobodzie, wolności. Z dwumetrowym stelażem kroplówki zjeżdżałam sobie szpitalną windą aż na parter, aby w miarę wzmożonych zapotrzebowań, obsłużyć się przy dystrybutorze wszelkich napoi już sama. Ach, co to za rozkosz taka dymiąca ekspresowa kawka.

    Dobre to były czasy, te czasy szpitalne... a teraz? Gdzie ja znowu wylądowałam? Co to za klinika i co ja tu właściwie robię? Pytanie niezłe, tylko z odpowiedzią gorzej. Od kilku dni...

    Od kilku dni usiłuję zrekonstruować fakty, przewinąć taśmę pamięci, aby dojść do momentu, kiedy się tutaj znalazłam. I nie jest to łatwe. Tym bardziej, że przecież to już prawie tydzień, jak zostałam odcięta, absurdalnie odizolowana od całego świata. Nie mam możliwości porozmawiania z kimkolwiek, kto mógłby być wtedy ze mną, kto mnie widział, a być może i pomógł. Żadnej więc konfrontacji. A to tak męczy taka niemożność odtworzenia faktów, wydarzeń, w których grało się przecież główną, tytułową rolę.

    Wytężam pamięć, przywołuję do porządku obolałą, skołataną głowę. I nic. Tylko jakieś zamazane, mgliste strzępy wspomnień, odległe i obce jak gdyby nie mnie dotyczyły lecz kogoś innego, przewijają się przez moją świadomość, niepokoją i intrygują. To jest trochę tak, jak gdyby na czystą wypolerowaną podłogę wylać wiadro z pomyjami. Brud rozniesie się z wodą po całej podłodze i chociaż woda wyschnie, lecz brzydkie, brudne plamy pozostaną.

    I ja też mam w pamięci takie plamy straszydła. Aż wzdrygam się w przeczuciu ich niechybnej szpetoty. Ale to tylko plamy, a gdzie reszta? Coś tam wiem, coś przeczuwam, różne domysły mi się majaczą, lecz jak to było naprawdę?

    Jednego jestem pewna - to był czwartek. Sakralny dzień w moim życiu - urodziny Michałka, śmierć Babci, tak tragiczny w swym epilogu poród drugiego dziecka, dwie operacje, jak również inne pomniejsze przypadłości - wszystkie te fakty miały miejsce w tym samym dniu tygodnia, w czwartek. Tak, to na pewno był ten dzień.

    Nie tylko doskonale pamiętałam, że w czwartek o godzinie czternastej miałam rendez-vous  u mojej miłej znachorki od duszy, nazywanej fachowo psychiatrą, ale niecierpliwie na to spotkanie czekałam. Cierpiałam okrutnie, nie do zniesienia i to wcale nie duchowo, a cieleśnie. I aż wstyd się przyznać, bo źródłem mojej fizycznej udręki były prozaiczne, bezwstydne pośladki. A zaczęło się wszystko gdzieś przed miesiącem od postawionej przez panią doktor diagnozy o kolejnej, ostrej w przebiegu psychicznej depresji i w konsekwencji wystawieniu przez nią recepty na serię zastrzyków, które miały zapewne za zadanie z tego dokuczliwego stanu mnie wyzwolić. Pomyślałam - dziwne. Zawsze były prochy, a tu nagle jakieś zastrzyki. Nie mrugnęłam jednak nawet okiem. Od urodzenia świetnie znosiłam ten drobny, być może przykry dla kogoś, zabieg.

    Z początku wszystko szło OK. Pielęgniarz przychodził do domu. Ja uśmiechałam się do niego mile, jakby za tę przyjemność miano mi jeszcze zapłacić. Na wszelki jednak wypadek podstawiałam się raz jedną, a raz drugą stroną. Aż któryś z kolei zastrzyk mało mnie nie obalił. Nie tylko, że ledwie go zniosłam, czując wbijające się w ciało rozpalone wiertło, ale i potem nie mogłam za nic dojść do siebie. Myślałam - igła się omsknęła, trafiła w jakieś ścięgno, może w nerw, czy ja wiem? Było jednak marnie. Tyłek spuchł, zaognił się wokół wewnętrznego, wyraźnie wyczuwalnego, twardego jak kamień guza.

    Podstawienie się następnego dnia z drugiej strony nic nie załatwiło, a przeciwnie, jeśli tak można powiedzieć, rozłożyło mnie na oba pośladki. Byłam zupełnie do niczego. Każdy, nawet drobny ruch stał się męczarnią, każdy krok udręką, a już zmiana pozycji z siedzącej na stojącą lub odwrotnie wprost niewykonalna. Nawet i noce miałam z głowy. Bo chociaż w czasie spoczynku leżę jak trusia i poza chrapaniem nie wykonuję żadnych czynności, to jakakolwiek pozycja była nie do przyjęcia. Nie było mowy o najdelikatniejszych manewrach w celu lepszego ułożenia się. Nie było więc mowy i o wypoczynku też. Ciągnęło się to ponad tydzień. Pielęgniarz robił dalej swoje. Sprawdzał wprawdzie podejrzliwie skład zawartości ampułek z dyrektywami recepty, ale wszystko się widać zgadzało. Za to ja snułam się jak uosobienie męczennictwa, coraz bardziej cierpiąca i śpiąca, a zresztą jakby też bardziej zdeprymowana niż na początku kuracji.

    Głupi tyłek, a taki kłopot. Sama nie wiem, jak to wytrzymałam. Zwolnienia lekarskiego nikt mi przecież nie dał. Sykając lub złorzecząc, popychałam ten mój domowy kierat do końca.

    W środę wieczorem na interwencję nie na żarty już zaniepokojonego pielęgniarza leczenie zostało wstrzymane, a rendez-vous  na czwartek potwierdzone. I to jeszcze dobrze pamiętam.

    Rano przygotowując Małą do przedszkola, usilnie ją zachęcałam, aby ten jeden, ten jedyny raz została w przedszkolu aż do wieczora i jadła na stołówce. Małpiszon słyszeć nie chciał. Tak mnie kokietowała, przymilała się i prosiła, nie wspominając już o próbach szantażu i buntu, że wreszcie załamałam się i obiecałam zabrać ją na obiad do domu.

    Jak mi zeszło to przedpołudnie, nie za bardzo sobie teraz uzmysławiam. Pewnie taki codzienny kierat. Jak to ja mówię: gary, pranie, prasowanie. Niby nic, a bez efektu i końca.

    Chociaż nie. Zaczynam sobie uprzytamiać, że właśnie wtedy przez te kilka godzin zasunęłam wyjątkowo dużo i to takich głupawych, przykrych robótek ekstra, które normalnie odwalam raz na jakiś czas. Bo każdy chyba przyzna, że zabranie się do porządkowania zabawek, posegregowanie odzieży w przepełnionych, bo jakże, szafach, wypucowanie lodówki, nie mówiąc już o prozaicznych sanitariach czy podliczeniu, ot tak z doskoku, miesięcznego budżetu, to nie żarty. Są to raczej przedsięwzięcia dla osobnika będącego w pełnej formie psycho- fizycznej. A ja co? To wszystko było trochę tak, jakbym przeczuwała, że tego wieczoru do domu nie wrócę.

    Po Małą szłam ze łzami w oczach. Chwilami chciałam zawrócić i uprzedzić w przedszkolu, że zostanie tam na obiad. Kilkakrotnie zastygałam w półobrocie, lecz wyraz jej twarzyczki uparty i błagający zarazem nie pozwolił mi się cofnąć. Zagryzając wargi, przełykając łzy, odmierzałam przebyte kroki. Starałam się chyba bardzo, aby nikt z mijających mnie ludzi nie domyślił się, w jakim jestem stanie.

    Natomiast w drodze powrotnej z przedszkola płakałam już głośno. Przerażona Dorotka ciągnęła mnie malutkimi uliczkami wśród willi i ogrodów, co czyniło trasę znacznie dłuższą, ale za to w okolicy zacisznej, niemal bezludnej.

    Moja córcia podtrzymywała mnie dzielnie, uczepiwszy się mego ramienia całym ciężarem, jak przysłowiowa kula u nogi. Samorzutnie też wzięła na siebie obowiązek sygnalizowania, jeśli w zasięgu wzroku miałby się ukazać jakiś "człowieczy" obiekt. W razie zbliżenia zatrzymywałyśmy się na moment, a ja nie mogąc się nawet schylić, aby zamarkować drobną awarię buta, zastygałam wyprostowana z głową zadartą do góry, podziwiając imponujące konstrukcje dachowe burżuazyjnych domostw. Potem kuśtykałyśmy dalej. Mała cała przejęta rolą opiekunki. Ja nie mająca już prawie nadziei, że kiedykolwiek dotrzemy do celu. Dochodziło południe.

    W domu moja Bidulka też była przeurocza. Umyła się przed obiadem. Zjadła wszystko, co jej przygotowałam bez najmniejszego marudzenia, sama. Ja w tym czasie mogłam pomyśleć o sobie, a konkretnie o tej najbardziej szlachetnej części mojego ciała, która na dwie połowy rwała aż do kości, pulsowała bólem. Pielęgniarz radził kompresy z dziewięćdziesięcioprocentowego alkoholu. Właśnie teraz o tym pomyślałam. Została gdzieś w szafce napoczęta butelka tego aptecznego specjału. Przedtem jednak zafundowałam sobie wspaniałą, pachnącą i gorącą kąpiel, aby te spirytusowe balsamy spoczęły na ciele czystym, dobrze wymoczonym. Z ubrania wbiłam się w moje czarne elastyczne spodnie-rurki tak obcisłe, że ich wkładanie wymaga od pół godziny do czterdziestu pięciu minut, a zdejmowanie akurat odwrotnie. Za to moje kompresy przylegały, że lepiej nie mogły i nie było ryzyka, że je gdzieś pogubię. Widać z tego, że jeszcze wtedy główkowałam wcale niegłupio.

    Umalowałam się też i to nawet dosyć okazale. Po czym zaparzywszy sobie kawę, zaczęłam przygotowywać się psychicznie do nieuchronnej konieczności wyjścia. I wtedy zdałam sobie sprawę, że nie ma takiej możliwości, abym po odprowadzeniu Dorotki do przedszkola w odległym zaułku naszej wsi dowlokła się jeszcze parę ładnych kilometrów do lekarza, przyjmującego w innej wsi. A co dopiero mówić o powtórzeniu tej samej drogi już po wizycie jeszcze raz.

    Moja desperacja wzmagała się z minuty na minutę. Autentycznie wymagałam doraźnej pomocy lekarza, a nie byłam w stanie się ruszyć. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, ale nie potrafiłam skonkretyzować żadnego pomysłu. Moja głowa, jeśli pracowała, to w jakimś jakby oderwaniu od tej całej sytuacji. Coś tam w niej kołatało: rozgoryczenie, nieokreślone pretensje, bunt wobec ciała zniewolonego fizycznym bólem. Nie poddawała mi jednak żadnego wyjścia, sposobu. Czułam się bezwolna, bezsilna.

    I gdy teraz wspominam tę moją otumanioną, ogłupiałą głowę, przychodzi mi na myśl być może realne wyjaśnienie tego, co mogło wtedy zaistnieć. Zaczyna mi się wykluwać taki malutki, złośliwy pomysł. Otępiała z bólu, zdeprymowana skądinąd, sfrustrowana dostatecznie jak przed każdą wizytą u psychiatry musiałam sobie golnąć zdrowego kielicha, ot co. Świadków przy tym nie było. A ze mnie też żaden świadek, bo w takim stanie, to gdzie?

    Coś w tym jednak może być. Pewnie przy okazji zalecanego kompresu zażyłam ździebełko tego dezynfekującego środka również doustnie, przemycając go na przykład w takiej to niby niewinnej kawie.

    Trzeba przyznać, że od pewnego czasu, odkąd zaczęłam popijać mocniejsze trunki, nabrałam polotu w nadawaniu alkoholowi smakowo-kolorystycznej oprawy. Wlewasz syrop pomarańczowy, wrzucasz parę kostek lodu, plasterek pomarańczy i masz już gotowy koktajl amerykański. Robisz to samo z innym syropem i innymi owocami w dopełnieniu z większą ilością lodu, a popijasz koktajl tropikalny. Tutaj nawet syrop anyżkowy sprzedają, żebyś w razie braku laku, domowym sposobem spreparował sobie pastisa, a taki śmierdzieć będzie jeszcze gorzej jak oryginalny.

    I takie są orzeźwiające, witaminizowane i witalizujące te koktajle w swej urozmaiconej, bogatej kompozycji. Kondycja i zdrowie, a do tego szpan. Bo wymieszanie puszki soku pomidorowego z butelką gorzały i delektowanie się znaną wszystkim "Krwawą Mary" nie uchodzi. Nie jest to już ten elegancki, wyrafinowany koktajlowy styl. Tylko jeśli do takich niewinnych różowych lub zielonych śliczności - obok oliwka, orzeszki, krakersik, a jakże - dofasujemy odpowiednią ilość odpowiednich wódeczności, to cała naprzód, możemy się ululać na cacy.

    Będę musiała odszukać tę butelczynę. Zawsze to trochę wyjaśni, czy dziabnęłam sobie tego strzemiennego, czy nie. Aż mi ślina na język przychodzi. Do diabła, mogło tak być. Chyba, żeby się samo wchłonęło, już nie wiem.

    Tyle tylko że ani bardziej orzeźwiona, ani bardziej wigorowa się po tej kawie nie poczułam. Za grosz przedsiębiorczości, odwagi. Musiałam też nieźle uskarżać się i chlipać, gdy mój małżonek wykonał swój rytualny poobiedni telefon, jeśli już on sam zaproponował, abym wezwała taksówkę. W czasie ośmioletniego pobytu we Francji z tego środka komunikacji korzystałam zaledwie raz i to do porodu. Byłam więc chyba wtedy mocno usprawiedliwiona. A tu taka propozycja, popatrz, popatrz. Pomysł już jednak był.

    Taksówkarza, a do tego Polaka, nawet dobrze znałam. Zawsze dać lepiej zarobić swojemu. Wykręciłam więc szybko odpowiedni numer telefonu. Okazało się jednak że profesjonalista śpi, gdyż taksuje wyłącznie na noce, bo to się bardziej opłaca. Natomiast jego żona jest na luzie i przy samochodzie, a jako że jest moją przyjaciółką (dobre sobie) - nie ma problemu - zawiezie gdzie trzeba, a także zajmie się Małą. Bon.

    I na tym stanęło. Zrezygnowałyśmy z popołudniowego przedszkola dla Dorotki. Ja miałam wrócić od lekarza prosto do domu, dla Michałka zostawić w umówionym miejscu klucze, a odebrać Małą od przyjaciółki miał tata już po powrocie z pracy. Chyba, żeby mnie zrobiło się lepiej.

    Ale mnie wcale lepiej nie było. Ten świński odwłok pod napiętym elastikiem pulsował oszalałą gorączką, zacinał kłuciem jak setki wbitych drzazg. Nic nie wiem o jakiejś niestrawności duchowej, psychicznej, gdyż cała byłam skupiona na tej łatwo namacalnej męczarni.

    I jak się rozegrało to wszystko dalej, zupełnie już nie kojarzę. Mała do wyjścia wyszykowała się sama. Nie wiem, czy zostawiłam Michałkowi te cholerne klucze. Nie pamiętam momentu, kiedy koleżanka zgodnie z umową zaklaksonowała na ulicy pod domem. Zdaje mi się, że to ona zawiozła mnie do lekarza, gdyż nie sądzę, abym ten morderczy półgodzinny marsz zaliczyła na piechotę.

    Od pewnego momentu nic nie jest już dla mnie jasne. Wszystko wydaje mi się takie diabelnie mgliste, jakbym usiłowała przypomnieć sobie bardzo dawno widziany film. A już na pewno sam przebieg tak brzemiennej w skutkach medycznej konsultacji pozostaje jedną niewiadomą, złowieszczą białą kartą. Jak to możliwe? Żadnych skojarzeń, śladów pamięciowych, wspomnienia odczuć - nic, absolutnie nic.

    Majaczy mi się jedynie obraz mojej lekarki, która wsadza mnie do wezwanej pod gabinet taksówki i oddając kierowcy jakieś papiery, coś mu gorączkowo tłumaczy. A potem, że on był miły i twierdził, że się z tego wyliżę, bo taka babeczka pełna temperamentu i szarmu musi z takiej kabały wyjść. Zapewniał mnie jeszcze, że na babeczki ma wyrobione taksówkarskie oko, mogę więc mieć do jego optymistycznej prognozy stuprocentowe zaufanie. Póki co, przekroczywszy dwie automatycznie zamykające się bramy i jeden dosyć pokaźny mostek, zajechał z całym fasonem na główny podjazd przed kompleksem niskich, szarych budynków, gdzie przy drzwiach wejściowych dyskretny acz złocisty napis, nie wiem, informował czy raczej ostrzegał - CLINIQUE DE L'ISLE. KLINIKA NA WYSPIE.

    Z panią urzędującą w sekretariacie - taką starą, wyrafinowaną bździągwą - coś zupełnie nie mogłam się dogadać. Ona swoje, a ja, że nic nie wiem, że trochę słabo się czuję. Chodziło jej chyba o jakieś papiery ubezpieczenia czy tożsamości. Wzruszałam ramionami. I chyba tylko list od mojej lekarki zaważył, że w ogóle nie wyrzuciła mnie za drzwi.

    A ja ze swej strony stawałam się coraz bardziej nerwowa. Zbliżała się już godzina czwarta, pora o której jestem już zwykle w drodze po Dorotkę. Tłumaczę Pani co i jak, że dziecko w przedszkolu, a ja tutaj. Trzeba więc bezwzględnie uprzedzić, że matka dziecka o przewidzianej godzinie nie jest w stanie się zgłosić. Mała jest przyzwyczajona, że zawsze przychodzę punktualnie i wkraczam w bramę jako pierwsza w czubie, a teraz takie świństwo, taki afront. Będzie zrozpaczona. Biadoliłam strasznie. Pamiętałam jednak nawet, o dziwo, nazwę tej wychowawczej placówki. Pani po wyszukaniu numeru, wzięła aparacik i zaczęła wydzwaniać.

    Kiedy po długich poszukiwaniach i żmudnych ustaleniach okazało się, o czym absolutnie zapewniono, że takiej to a takiej w przedszkolu nie ma, gdyż w godzinach popołudniowych wcale nie była przyprowadzona, ta kliniczna kwoka zwątpiła zupełnie i ostatecznie przestała mi wierzyć. Teraz chciała rozmawiać już tylko z mężem, o ile taki w ogóle istnieje.

    Zła już byłam trochę na nią. Myślę sobie, a niech się pomęczy. Ani w głowie mi było sięgnięcie do torebki w poszukiwaniu jakichś tam papierów. Dałam jej na odczepnego numer telefonu do pracy tego ewentualnego męża. Nie byłam zbyt pewna jego dokładności, poradziłam więc Pani, aby spokojnie doczekała do godziny siedemnastej, kiedy ze szkoły wróci mój synek i on jej zapewne pomoże. Do czasu jego powrotu była jeszcze pełna godzina, a Pani niecierpliwiła się coraz bardziej.

    Pod numerem do biura, który podałam nikt się nie zgłaszał. Pani doktor, która mnie tutaj skierowała miała jakąś pilną interwencję i nie mogła podejść do telefonu, a jej sekretarka nie była au courant, co do jakiejś pacjentki przysłanej z ich gabinetu. Telefon w domu też nie odpowiadał. Myślę, że podałam jej nawet nazwisko naszych francuskich przyjaciół, państwa Legrandów. Niech może potwierdzą, że jestem tą, za którą się podaję. I ja zaczynałam mieć tego wszystkiego trochę dosyć. Wydzwaniała tak i wydzwaniała, książkę telefoniczną wertując w tę i z powrotem. A wszystko na zasadzie - jest u nas taka a taka madame, która przekonuje, która twierdzi itp. To jej grzeczne przypuszczalne "być może" zaczęło doprowadzać mnie do pasji.

    Atmosfera stawała się coraz cięższa, coraz bardziej napięta. Trudność z identyfikacją mojej skromnej persony była już ewidentna. Myślę, że pani urzędniczka zaczęła się serio zastanawiać, czy nie wezwać wszechmocnej, wszechwiedzącej Police, aby oni się pomartwili, co z tym fantem zrobić. Wszak do tego nie doszło. Tylko nie wiem, co zaważyło. Czy dodzwoniła się wreszcie do kogoś, kto mógł zidentyfikować jej "podrzutka" i potwierdzić jego tożsamość, czy też może ja sama umordowana tym wszystkim wyciągnęłam zza pazuchy te tak ważne świstki. W każdym razie Pani odetchnęła i natychmiast rozpostarła skrzydełka swojej urzędniczej, przesympatycznej, gorliwej powinności.

    Z wigorem otwierała podwoje szuflad, wyciągając z nich jakieś karteluszki i druczki. Świeżo zaostrzonym ołówkiem, stawiając w odpowiednich rubrykach bądź to krzyżyki, bądź kreski, z uśmiechem na ustach dokonywała wstępnego wywiadu. Miałam wrażenie, że w nagrodę za swoje poczciwe i pełne ascezy życie jestem teraz wciągana na listę oczekujących do raju. Aż miło było na nią popatrzeć. Taka rozluźniona, przyjacielska, pomocna, z życzliwym uśmiechem korygująca na francuski każde okaleczone przeze mnie sformułowanie czy słowo. Wyraźnie zadowolona i ze mnie i z siebie. A jakże, ich klinice przybywała przecież następna klientka i to w tak kiepskim stanie, że zanim stąd się wyrwie, niezły grosz będzie musiała tu zostawić.

    A potem poszło jeszcze dalej. Administracyjny serwis, jego pełna gotowość, wysoka jakość usług zaprezentowały się w całej pełni. Po zakończeniu wstępnych oględzin przedstawiono mnie panu dyrektorowi, wielkiemu gościowi, przed którym urzędniczki biły czołem. I proszę, taki człowiek, a zainteresował się jakże mizerną i jakże mizernie rokującą istotką.

    Tak więc jako poważna kandydatka do raju zostałam zaproszona przed oblicze samego Świętego Piotra, który wabiąco podzwaniał bramowymi kluczami. Tyle że moja rogata duszyczka nie doceniła tego zaszczytu. Pozostając w zaczadziałych oparach szatańskich mocy, nie chciała się ani otworzyć, ani ukorzyć. Jak ten uparty barani łeb trykała na prawo i lewo. Nie bardzo nawet zdawałam sobie sprawę, że to sam Święty Piotr. Krótko mówiąc, to zaszczytne tete-a-tete okazało się kompletnym fiaskiem. Doceniłam wprawdzie nonszalancję szefa, jego niezaprzeczalną męską urodę i moralną siłę, ale ze swojej strony ani urody ani siły nie miałam podstaw, a tym bardziej ochoty, aby je przed moim interlokutorem wdzięcznie wyeksponować.

    Pan dyrektor, ten śliczny, ten uroczy był wprost niepocieszony, o czym zapewniał mnie wielokrotnie w dwa dni później, kiedy raczył mi przypomnieć, że do naszego spotkania już doszło. Ah bon?  Przyglądam mu się z intensywnym wysiłkiem zlokalizowania w świadomości jego okazałej persony i znowu nic. Widzę go po raz pierwszy w życiu. Poza tym nigdy nie uwierzę, że przepuściłabym okazję tak budującego kontaktu i to z takim przystojnym mężczyzną.

    Snując wspomnienia z tej pierwszej wizyty, pan doktor jako facet szarmancki wysilał się mocno, aby określić mój stan, w jakim się wtedy u niego znalazłam. Zdesperowana do ostatnich granic - lekko to przełknęłam. W rzeczy samej mogło tak być. A dalej, nie powiedział pijana ni naćpana tylko silnie odurzona. Tak to nazwał - stan silnego odurzenia. Do cholery, odurzona, ale czym? Tego nawet on sam nie mógł stwierdzić, chociaż mnie uporczywie wypytywał: alkohol - co i ile; przedawkowane proszki - skąd miałam, pokazać opakowanie, kiedy i ile zażyłam; narkotyki - te same pytania co wyżej, a także - czy po raz pierwszy, Odwrócić ręce do światła. A może drobna mieszaneczka, co?

    - Gówno, panie doktorze, merde. Nawet jeśli opędzlowałam tę pokompresową marną resztkę, to by było za mało, żeby mnie obalić aż tak. Od zeszłego wieczora ze względu na tę dziką reakcję tyłka wstrzymałam też wszystkie leki, a o narkotykach to w ogóle nie ma mowy. Więc co? To odurzenie skąd?

    A jeszcze do tego, gorliwie nadmienił, miałam wykrzykiwać w histerycznym szlochu, że jeśli mi nikt nie pomoże, jeśli się mnie nie zamknie, to skończę z tym wszystkim ostatecznie i na pewno dziś.

    To jakieś bzdury. Chociaż muszę przyjąć, że taka jest opinia pierwszego świadka, kogoś kto tego dnia ze mną rozmawiał, kto mnie widział. A ja nawet tej wizyty nie pamiętam. Jednak fakt, że się tu znalazłam pozostaje faktem, tylko co z niego wynika? Skąd się to wzięło, jak do tego doszło? Zamroczona kołomyja i tyle.

    Do licha, zabił mi ćwieka. Czyżbym zaczęła samounicestwiać się podświadomie? Chyba, że ten taksówkarz, a typ był taki prawdziwie podrywalski, odurzył mnie czymś, może upił, a może też i zgwałcił. Nawet pamiętam, że dałam mu górką dwie dychy, przyjęty tu pourboire. Ale za taką "przysługę" to chyba jednak trochę za mało, no nie?...
 
 

ciąg dalszy



(c) Magdalena Nawrocka
www.geocities.com/magdanawrocka