Najtrudniej jest zacząć tę opowieść. Nie zacznę chyba od
pijackich wynurzeń. Tylko inaczej jak zabrać się do trudnych
zwierzeń? Chaos myśli, natłok wspomnień, wątpliwości. Kogo
zainteresuje moje pisanie? Kto zastanowi się i zapyta o moje
nieumyślne niedopowiedzenia, rozmyślne przemilczenia, czy też z
racji zaistniałych faktów, zafałszowany obraz rzeczy?
Francuzi, nawet ci najmilsi, zrozumieć potrafią niewiele.
Mają swoje problemy i jeszcze raz problemy, a i poczucia
wyższości im nie brak. Jeżeli chodzi o tych ze Wschodu,
chwyciłaby może tylko jakaś sensacja. A sensacja tu gdzie? To
życie, zresztą zwykłe - moje.
Tutejszych Polaków nie obchodzi nic i nikt. To już wiem.
Bolało, przeszłam nad tym do porządku, a raczej skapitulowałam.
Gdybym zechciała opowiedzieć ich historie i przeżycia, miałabym
szansę. Inaczej, nie.
Michał - przedwczoraj skończył dziewięć lat. Kiedy
przyjechał do Francji, uczciwiej powiedzieć - został
przywieziony, miał ich pięć. Gdyby on sam umiał opowiedzieć, co
mu się przytrafiło, jak niespodziewanie wyrwali go stamtąd, z
kraju, w którym się urodził i w którym przeżył całe swoje
pięcioletnie życie i ku jego kompletnej dezorientacji stanowczo
oświadczyli, że odtąd żyć będzie tu, we Francji i to jest
dobrze, bo bliżej... bliżej niż Kanada, USA, ba, niż
Australia...
Do czego bliżej?
... do rudej Ani z podwórka, do gitary podłożonej pod
choinkę, do ciepłego mleka od krowy na mazurskiej wsi i tego
małego szczupaczka, którego razem z wujkiem Włodziem złowili w
jeziorze i jak Babcia zsiusiała się na wodnym rowerze...
I w tym wszystkim on - pięcioletni malec, wyrwany
gwałtownie Babci przed końcem dwutygodniowych wczasów, aby
rozpocząć to swoje wielkie NOWE ŻYCIE.
Wstał raniutko, jak prosili, o szóstej. Ulegle przymierzał
wszystkie proponowane bagaże: torba ortalionowa plus torebka
Mamy (nowa i skórzana, bo prawdziwa skóra to na Zachodzie
walor), teczka z papierami plus radio, radio plus śpiwór, może
jeszcze neseser? A tak, oczywiście, został pouczony, że ma
wyglądać, jak gdyby nie miał przy sobie nic.
Samolot 8.45. Okęcie. Wyszedł przed klatkę o siódmej.
Sąsiadka pyta:
- A dokąd to tak wcześnie, Michałku?
- Do Francji, proszę pani, do Francji.
Gdzie tam, pomyślała sąsiadka. To niemożliwe, wmawiali
sobie żegnający. Czy możliwe? Ich Magda - 32 lata; ośmioletni
staż pracy w umiłowanym zawodzie i oni wszyscy przecież tutaj -
rodzice zdecydowanie już nie młodzi, dwaj bracia, grono
sprawdzonych przyjaciół. Gdzie ciągnie tego dzieciaka? I
jeszcze ta ciąża, przecież to już osiem miesięcy... Zawsze była
wariatką, ale żeby brawurować aż tak?!
I zostawia wszystko. Jak to? Zostawia przecież wszystko!
Już jedenaście lat jak są małżeństwem. A ona zawsze tak bardzo
chciała mieć dom. I co z tego, że wynajmowali mieszkanie?
Tysiące młodych małżeństw tak żyje i się nie wygłupia...
Ponad dziesięć lat jak udawała dom - zbierała rzeczy. Czego
tam nie było? Te dziesiątki żmudnie gromadzonych książek,
nowoczesny regał specjalnie kupiony dla Michałka, zabawki i
jeszcze raz zabawki, wydawnictwa dla dzieci - wszystkie
dostępne nowości. To po co w takim razie kupowali je na wyrost?
A jeszcze prawdziwa kolekcja najróżniejszych gier
dydaktycznych, drobnych pomocy szkolnych. Zebrało się jednak
tego wszystkiego trochę. Tak zwany życiowy dorobek.
Co wyliczać?
... Automatyczną pralkę zapobiegliwie kupioną jeszcze przed
urodzeniem Michasia, supernowoczesną trzygwiazdkową lodówkę z
wielkim trudem poprzez łańcuchowo uruchomione znajomości
zakupioną na początku 81 roku. Gdzie więc sens tego całego
zawracania głowy na kilka miesięcy przed planowanym tak
desperacko wyjazdem? Jak gdyby do "rozdania" nie wystarczyło
stare, wysłużone, pamiętające jeszcze kawalerskie czasy
Andrzeja wierne, niezniszczalne "Igloo". Co jeszcze? Jakiś
odkurzacz, froterka i oczywiście genialny enerdowski minirobot,
który kroił, siekał i zamiatał, zresztą też kupiony spod
lady...
I po co, po co uzupełniać tę listę? Listę od kilkunastu lat
gromadzonych rzeczy, które teraz tak po prostu, tak
beznadziejnie zostawia...
A jak to było, jak rozpłakała się Babcia?
Przyszła na ulicę Grenady, gdzie przez pięć lat aż do
wyjazdu jej córka i zięć wynajmowali mieszkanie, a tu znajome
dziewczynki, małe sąsiadki z podwórka biegają jak zwykle, tyle
że w sukienkach szytych przez nią na miarę. Bo Babcia była
krawcową i pamięta, jak niełatwo szyło się dla córki, jak Magda
wykłócała się z nią o każdą zaszewkę. Wszystko musiało być
dopasowane "na blachę", bo córka poszła w ślady mamy i te sto w
biuście i siedemdziesiąt centymetrów w talii nie tak łatwo
dawało się zatuszować.
... Ta garsonka z zielonym karczkiem... różowa kraciasta
bluzka, a Babcia tak nie lubiła szyć koszulowych bluzek... ta
sukienka "super", która według niej nadawała się tylko jako
wdzianko do spodni. Kupowały ten materiał obie, jednak wzięły
za mało, zaledwie metr dwadzieścia i wyszło straszne mini, ale
Magda twierdziła, że o to właśnie chodzi i opowiadała przecież,
jak kręcąc w niej tyłkiem, bywała szczęśliwa...
Obległy Babcię dzieciaki, demonstrowały jej zdobyte zabawki
i ciuchy. Pytały o Michałka, kiedy nareszcie wróci. A Babcia
płakała.
... Drobne meble, materace, podarte listy, zdjęcia i wręcz
prawdziwy stos książek. Śmietnik. Zwyczajny śmietnik na Woli.
Pytali ją, czy to nie tyfus. Zaprzeczała.
Tak, była silna. Przy wyjeździe asystowała do końca. Co
innego Dziadek. W ten przedwyjazdowy wieczór był na Grenady i
on. Niby grał dobrze i udawał, że wszystko jest jak zwykle.
Może tylko mniej zrzędził i krytykował, nic też nie jadł i nie
pił. A zresztą, czy piło się wtedy i jadło, nawet już nie
pamiętam. Buzi było z daleka, jak do koleżanek w klubie
emeryta. I że na Okęcie jutro nie przyjedzie, bo... bo nie!
A więc jeśli już wyjeżdżać, to trzeba się spakować.
Spakować się... I znów chciałoby się użyć przy tym słowie
dużej litery albo wykrzykników. Bo jak się spakować na całe, na
całe Nowe Życie?
Zaledwie dwie walizki do dwudziestu kilogramów każda.
...Dziecko - pielęgnowanie i wychowanie - Beniamin Spock,
Dobra kuchnia - praca zbiorowa, Sztuka kochania - Michalina
Wisłocka, Sto bajek - Jan Brzechwa, mały pluszowy lewek -
ostatni prezent kupiony przez Babcię Michasiowi na wczasach,
kilka ciążowych sukienek. Ta najnowsza różowa kupiona w
przeddzień wyjazdu w butiku za bajońskie pieniądze to istne
cacko, sama słodycz: koroneczki, zakładeczki. Nie kwestionowany
styl zachodni. Podkreślenie konieczne.
I voila, niech nas tam zobaczą. Oto jak dobrze jesteśmy
przygotowani do podboju świata.
- Tylko po co ten jasiek, nożyczki? Po co zabierasz nawet
widelce i noże?! Magda, mój Boże, może w takim razie trzeba,
żebyś i kilka konserw zabrała? I śpiwór? I korkociąg? No
dobrze, nie krzycz. Wiem, że pamiątka. Ale, czy i TAM są takie
kłopoty? Zresztą sama zobacz, co się z tobą dzieje. Zwykle tak
dobrze zorganizowana, teraz nawet tych dwóch głupich walizek
nie potrafisz upchnąć, zapakować. A poza tym weź jeszcze mój
duży wełniany szal, jest bardzo ciepły, na pewno ci się przyda.
Nie, to wariactwo, szaleństwo! I gdzie ciągniesz tego biednego
dzieciaka?!
- Nie trzęś się, Babciu. Będzie dobrze, zobaczysz.
I ostatecznie lepiej, że lecimy "Lotem". Wtorek czy
czwartek, co za różnica? Chociaż przyznam uczciwie, że na
początku marzył mi się jednak po cichu lot z francuską linią
lotniczą. Miała to być moja pierwsza "wielkoświatowa"
powietrzna przygoda. Tylko te trzy wizyty w biurze "Air France"
na Kruczej:
- Nie ma mowy! Powtarzam pani raz jeszcze i przecież mówię
po polsku, zabieramy wprawdzie na pokład kobiety ciężarne, ale
tylko, podkreślam, tylko do ósmego miesiąca ciąży. Czy nie
wyrażam się dość jasno? Nie poleci pani, nie ma żadnej
dyskusji. A to się uparła. Nie słyszała pani o powietrznych
próżniach, o szoku wysokościowym? Natomiast nikt inny, tylko ja
ryzykuję posadą gdyby, pani wie, o czym myślę, gdyby to się
stało.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rozmawiam z Francuzem, a
przecież powinnam zwrócić uwagę, że ryzykował posadą, a nie jak
to się mówi po polsku - głową.
- A zaświadczenie, które pani przedstawia, że niby lekarz
nie widzi przeciwwskazań do podróży samolotem (nie domyślasz
się nawet, mój biedny, jak załatwia się tu u nas takie papierki
- raz jeszcze buzi dla doktora J.M.), wystawione jest na 36
tygodni ciąży. A nam, to jest francuska linia, proszę pani,
francuska, w dziewiątym nie wolno! Nie, nic nam nie wiadomo o
miesiącach księżycowych.
A więc dobrze, lecimy "Lotem".
Czwartek. Okęcie. Godzina 7.30. Mama, obaj bracia, młodszy
Adam jak zwykle z dziewczyną, kolega z córeczką i torbą
cukierków dla Michałka na drogę. Już ja się domyślam, z jakim
trudem je zdobył. Pewnie, że oni wszyscy z nami tam byli. Ale
ja, oszołomiona, zaaferowana podróżą jakbym ich nie widziała.
Pogardliwe spojrzenie celniczki:
- Noo, panią to już musi ktoś specjalnie obsłużyć.
Jestem gruba, więc nie podniosę. Przesuwam nogą moje dwie
nieszczęsne walizki. Popłakuje Michałek zbyt kurczowo ściskany
za rękę. Ani ja, ani tym bardziej on, nie zdajemy sobie sprawy,
jak jesteśmy śmieszni czy raczej żałośni, obwieszeni tym całym
wyjazdowym dobytkiem.
Co wywozimy - bursztyny, kryształy, kawior, suszone grzyby,
może platery?... Trafione. Platery akurat mam. Sztućce po trzy
na głowę. Jadę do męża, który jest na ubogim, "kawalerskim"
gospodarstwie. Ależ tak, jak najbardziej - na wakacje.
I czemu uczepił się pan tych papierków? To w końcu za dużo
mam tych dolarów, czy za mało? Skąd aż dwa zaświadczenia?
Wzięłam wszystko, żeby nie było problemu. Pierwsze, oficjalne
zaświadczenie z PeKaO na 400 dolarów pożyczonych na lipę od
ludzi, aby był papier jako podstawa do wniosku o paszport. A
drugie, które pan tu widzi, też oficjalne, tyle że na okazalszą
sumę, bo się już odkułam. Sprzedałam malucha, rocznik 79.
Widział pan kiedyś ciężarną babę targującą się o samochód na
warszawskiej giełdzie? Tak, mąż był już tam, a ja czekałam
tylko na sygnał - sprzedawaj, co możesz i przyjeżdżaj. Panie,
to paranoja. Ten ledwo zipiący, wyeksploatowany do maksimum
dwulatek poszedł prosto z marszu za okrągłą sumkę tak przeze
mnie zawyżoną, że aż wstydzę się przyznać. A najgorzej było z
prawymi drzwiami, które tylko ja umiałam zamykać. Dobrze, że
klienta wypada puszczać przodem. To prawda, że uciekłam z tej
giełdy trochę jak złodziej i dobrze, że wyjeżdżam już dzisiaj.
Chociaż dziwne, bo i nabywca też żegnał mnie w wielkim
pośpiechu, kluczyków omal nie zostawił. Płacił złotówkami.
Wyobraża pan sobie, co przeżyłam z tym majątkiem pod
poduszką, zanim w poniedziałek nie wpłaciłam do PeKaO
prawdziwej już waluty. Nie wspominam o samej procedurze,
wiadomo - cinkciarze. Zapełniłam kilka torebek po cukrze samymi
nowiutkimi banknotami. No bo jasne przecież, że nie upchnęłam
jednak tylu pieniędzy pod poduszkę. Schowałam je w spiżarni. Co
może być bardziej naturalnego jak przezorny zapas artykułów
żywnościowych na gorsze czasy? Złodziej, który szuka walorów,
chyba cukru nie ruszy?
A z tą lokatą twardych w banku to też lipa, bo wpłacając
złotówki w poniedziałek, odebrałam dolary spokojnie już w
środę. I to jest właśnie, proszę pana, ten oto papier.
I niech pan powie, są tacy, co nasz polski system bankowy
jeszcze krytykują. A to przecież autentyczna swoboda. Wpłacasz,
wypłacasz, zabierasz tyłek w troki i wyjeżdżasz. Po prostu
przyzwyczailiśmy się narzekać. To nasza narodowa słabość,
proszę pana.
- Tędy Michałku, przejdźmy do poczekalni. Jeszcze tylko
kupimy w tym sklepiku wódkę i papierosy. Nie, nie bój się, tu
nie będzie kolejki. Zobacz, jakie ładne lotnisko, a te
wszystkie samoloty wydają się stąd takie ogromne. No patrz,
patrz! Tego przecież jeszcze nie widziałeś. I gdzieś na tej
płycie czeka również nasz samolot. Zaraz wsiądziemy do
autobusu, który nas tam zawiezie. A oni jeszcze stoją na
balkonie. Pomachaj Babci.
- Babciu, nie płacz! Ja jestem tu, już po tej stronie.
- Adam, Adam! Teraz na ciebie kolej. Przeszłam, zaraz
wsiadam. Z wami to tak zawsze. Cieszcie się ze mną. Nie
płaczcie...
- Mamo, jestem szczęśliwa!
- Udało się, naprawdę udało!
Mój Boże. Dlaczego się właściwie tak cieszyłam?...
* * * * *
I znów upłynęło kilka dni. To był wtorek.
Obudziłam się ze straszliwym uczuciem, że umieram.
W głowie ucisk, bolesny skurcz w piersiach zaparty aż
gdzieś o przeponę i jakieś niesamowite gorąco - jakby ktoś
przypiekał mnie żywcem, tyle że od środka. Czułam się właśnie
tak.
Pierwsza myśl - to już poród. Reguluję oddech i próbuję
zmobilizować świadomość.
Michał śpi, Andrzej wyszedł już do biura. Mam nadzieję, że
nie zamknął za sobą drzwi na klucz. Jest godzina ósma, może
dziewiąta rano. W dole brzucha nie czuję żadnych sensacji,
chyba żeby ten poród miał przebiegać inaczej.
Docieram do łazienki. Pragnę umyć się zimną wodą, gdyż
czuję, że za chwilę mogę stracić przytomność. Spoglądam w
lustro i to co widzę, przeraża mnie i cuci. Moja twarz jest
purpurowa, co tam purpurowa - bordowa, a wszystkie żyły i żyłki
nabrzmiały i dziko pulsują. Te palpitacje czuję zresztą w sobie
całej. Wyglądam okropnie. Puszczam strumień zimnej wody i
studzę twarz, kark, szyję. I jakby lepiej. Wracam powoli do
łóżka.
Budzi się Michałek. Na szczęście czuję się już niemal
normalnie. Kiedy jednak dzwoni do nas jak zwykle po śniadaniu
Andrzej, cała przejęta, gdzie tam, przerażona relacjonuję
poranny incydent. Nawet nie musi się wysilać, aby mnie uspokoić
- przecież właśnie dziś o trzeciej po południu mam wyznaczoną
wizytę kontrolną w poradni szpitalnej, tak więc wszystko się
wyjaśni.
Faktycznie, zapomniałam. Jak szczęśliwie się składa, że to
właśnie dzisiaj. Inaczej zagryzłabym się chyba z niepewności i
obaw.
Z powodu wizyty w szpitalu Andrzej kończy swoje
tłumaczeniowe wypociny wcześniej i jedziemy tam razem. Michałek
zostaje w hotelu u kolegi, którego poznał ostatnio. Marek, tak
ma na imię ten chłopiec, jest wprawdzie o dwa lata od niego
starszy, ale bawią się razem doskonale.
Moja pani doktor jest jak zwykle przeurocza. Comment ca va
i jakie plany na przyszłość. Konwersacja bon ton, głębokie
refleksje polityczne na temat sytuacji w naszym biednym kraju
okraszone bukietem kokieteryjnych uśmiechów pod adresem mojego
męża.
Kopię Andrzeja pod stołem chcąc, aby wytłumaczył, że byłam
bordowa jak burak, że żyły nabrzmiały i takie gorąco.
- To normalne (podkreślenie dobitne), to jest już przecież
końcówka. Nie można się tak ekscytować byle czym. A dziecko
jest duże i silne i ponownie zobaczymy się z panią już pewnie
piętro wyżej.
Wiem, co ma na myśli. Na pierwszym piętrze jest porodówka,
więc prognozuje, że niebawem będę tam rodzić. Ale czy na pewno
Andrzej przetłumaczył jej wszystko, tak jak trzeba i czy mogę
wreszcie się uspokoić tym powtarzanym przez nią wielokrotnie ca
va?
Lekarka podnosi się zza biurka, najwyraźniej dając do
zrozumienia, że wizyta skończona.
- Żadnych wątpliwości.., rendez-vous za tydzień.., jeśli
coś będzie się działo, to proszę się zgłosić.., bardziej nad
sobą panować.
I to było we wtorek.
* * * * *
Oj, smętne i niemrawe jest to moje życie i tylko jakaś siła
bezwładu pozwala mi je kontynuować, ciągnąć. Bierna rezygnacja
zastąpiła rozpaczliwy bunt i bolesną rozpacz.
Moja obecna egzystencja sprowadza się w zasadzie do trzech
zajęć: bezmyślne siedzenie, gotowanie bez żadnej przyjemności,
wychodzenie po zakupy na siłę. I zamyka się ona w trzech
pomieszczeniach; są to pokój, winda i kuchnia. Popijam coraz
częściej, ale po tak zwanym skończonym dniu, w pokoju
wieczorami.
Niektórzy mieszkańcy piją wino w kuchni. Większość siatki z
butelkami zanosi cichcem do siebie. I tylko ci najbardziej
"francuscy" rodacy stawiają swoje butelki na stole jawnie, z
paryskim wdziękiem, nie mogąc się obyć, bo jakże, bez wina do
posiłków.
Tak, oni są faktycznie "francuscy". Bardziej pewnie niż
rodowici Francuzi. W rozmowach tych Polaków całe zwroty,
wyrażenia, ba, sentencje wypowiadane są w pięknym języku
Balzaka. A słownictwo (oni powiedzą - vocabulaire) też zapewne
znajdują u siebie w porównaniu z pisarzem bogatsze i oczywiście
żadnego accent. Godzinami potrafią rozprawiać o polityce
wewnętrznej i zagranicznej goszczącego ich kraju, krytykują
chętnie, w ogóle znają się na wszystkim.
A jak usiłują celebrować posiłki, zapijając je najtańszym,
ale francuskim przecież winem! I jajko na twardo jest na
przystawkę, nie zapominają też o serach, owocach. Śmiesznie to
jednak wygląda, gdy tej całej francuskiej obiadowej fasadzie
towarzyszą jako danie zasadnicze najzwyklejsze, skromne polskie
kanapki. W każdym razie - bon ton - obserwuj, przyswajaj,
naśladuj.
Lubię tak, siedząc w kuchni, poobserwować sobie, posłuchać
tych "zagranicznych" rodaków. Nieraz mi ich żal, często za nich
wstyd, bywa, że śmieję się z nich w duchu.
Coraz więcej czasu spędzam w kuchni. Jest wiele osób takich
jak ja, które do kuchni przychodzą tylko po to, aby posłuchać,
dowiedzieć się czegoś (bo tu się mówi o wszystkim, i jest się
au courant) lub też po prostu, aby pobyć wśród ludzi, zamiast
siedzieć w pokoju samemu.
Od pewnego czasu wszyscy żyją sprawą powtarzających się
kradzieży. Chociaż na dzisiaj jest to już sprawa zamknięta,
właściwie nieaktualna - od wczoraj nie ma już winowajców wśród
nas.
Okazało się, że to dwaj młodzi chłopcy, zresztą nad wyraz
sympatyczni, uczynni i weseli. Na ich widok aż serce się
radowało, że tak dorodną (chłopcy byli przystojni, wyrośnięci)
i tak ułożoną mamy młodzież. A tu paf - kradli. I jaka
konsternacja?
Miano już dobrać się im do skóry. Prowadzący śledztwo
hotelowy aktyw uznał, że nie można tych kradzieży dłużej
tolerować. Byłoby to wysoce niewychowawcze, prawda? Ale zanim
ich namierzono, sprecyzowano zarzuty, obmyślono najbardziej
"wychowawczy" sposób interwencji, weseli studenci spakowali
plecaki i chyłkiem opuścili niegościnny hotel. Najważniejsze,
że wyjechali.
Kradzieże ustały jak nożem uciął. Mieszkańcy odetchnęli,
zaprzestali znaczenia bagietek i gorączkowego przeliczania
jajek. Dyskusje, komentarze o dwóch takich, co ukradli młotek
też urwały się dziwnie szybko. Tej historii towarzyszyła
atmosfera jakiegoś wstydliwego zażenowania, niesmaku. Spokój
jednak nie trwał długo.
Od wyjazdu studentów nie upłynęła jeszcze nawet doba, gdy
naszą kuchnią wstrząsnęła nowa sensacja. Dziś podczas obiadu
gruchnęła wiadomość, że w czasie porannej kawy profesor
zasłabł.
Profesora nie znałam, gdyż zjawił się w hotelu, kiedy już
byłam w szpitalu. Miły, starszy pan, do Paryża przyjechał,
zdaje się, na jakieś naukowe odczyty. W jadalni siadywał zawsze
na stałym miejscu pod oknem, w najbardziej oddalonym kąciku,
gdzie z iście profesorską kontemplacją przez długie kwadranse
maczał bagietkę w kawie. Odzywał się mało, ale jak mówią,
dawniej bywał bardzo ożywiony i z ogromną pasją potrafił
opowiadać o najnowszych, rewelacyjnych (!) ekologicznych
odkryciach. Ostatnio jakby osowiał, przycichł. A dziś rano
zemdlał.
Rozszalały się komentarze, domysły. Wszyscy lubili
profesora. Wieczorem osłabionego staruszka obejrzał mieszkający
w hotelu lekarz. I kiedy lokator dzielący z profesorem pokój
powierzył zainteresowanemu ogółowi postawioną diagnozę,
zaskoczenie, niedowierzanie zafalowało w kuchni - szok
współrodaków sięgnął szczytu.
Profesor zasłabł z wycieńczenia, krótko mówiąc, z głodu.
Polska kawa "Inka" z paryską bagietką od dłuższego czasu
stanowiły jedyne jego pożywienie. Kawa bez cukru, bo po co dla
jednej osoby kupować cały kilogram? Szczupłe fundusze, którymi
profesor dysponował, rozeszły się zaraz na początku - może za
dużo wydał na te wszystkie skrypty, albumy, ale to przecież
unikalne, bezcenne materiały. I przejazdy drogo tu kosztują, a
on chciał być w tylu laboratoriach, zakładach. A jeść to może w
Polsce, przecież i tak niedługo będzie musiał wrócić...
I to był szok dla wszystkich. Znów oburzenie, niesmak.
Jak to, naukowiec tej klasy i taki brak środków? Kto
finansował jego przyjazd, kto jest odpowiedzialny za jego
nędzę? I dlaczego nie dał nic poznać, nie zwrócił się o pomoc,
przecież jest tu wielu życzliwych mu ludzi?
Jak musiał cierpieć, będąc świadkiem częstych wystawnych
kolacyjek organizowanych przez tych najbogatszych, siedzących
na placówkach w Afryce, a przyjeżdżających do Paryża na zakupy
Polaczków.
Nie wiem, jak czują się ci polscy turyści z Rabatu lub z
Algieru, którzy nas - zwykłych zjadaczy chleba - kłuli w oczy
łososiem, szampanem, świeżym ananasem, ale i mnie, specjalistce
od flaków po warszawsku i duszonych na okrągło podrobów, jest
jakoś niemiło i ciężko.
Zaparzam sobie kolejną kawę - to woła o refleksję.
Wyjazd Polaka na Zachód jako dobrodziejstwo. I proszę, już
mam osnowę. Nic rewelacyjnego pewnie nie wymyślę, ale
porozmyślać zawsze mogę.
Nie jestem we Francji długo, a widziałam już tylu rodaków w
najróżniejszych sytuacjach, układach. Tylu nasłuchałam się
historii, a często były to dramaty. Francja to gościnny kraj...
Przyjeżdżają tu z Polski studenci, jedni aby zwiedzać, inni
aby uczyć się języka. Przyjeżdżają tacy, którzy chcą zarobić
lub jak ci z Algierii, wydawać pieniądze. Są Polacy na
wyjazdach służbowych, młodzi ludzie na stypendiach lub chcący
się tu osiedlić, tak jak my. Są tacy, którzy robią wszystko,
aby przedłużono im wizy, tacy co siedzą na czarno, inni
przyjechali tylko na wystawę i wracają po kilku dniach.
Przyglądam się rodakom "na wyjeździe", obserwuję ich
zachowania, reakcje i jedno spostrzeżenie narzuca się
nieodparcie - w większości to ludzie cholernie zadowoleni, że
się tu znaleźli, że wreszcie(!) tu są. Oni się czują
wyróżnieni. Doceniają, że mogli przyjechać, jakby to była
niepowtarzalna szansa. W większości to ludzie zafascynowani
Zachodem. Według mnie, jest to zafascynowanie a priori.
I kiedy zadaję sobie pytanie, skąd się bierze ta apoteoza,
ta euforia nawet u ludzi, którzy dopiero co przyjechali i nie
mieli jeszcze okazji zobaczyć tych wspaniałości, a już pieją z
zachwytu, z góry na wszystko reagują bezkrytyczną aprobatą,
zapartym tchem, przypomina mi się jedna z warszawskich
prywatek.
Były to imieniny Żermeny, już samo imię mówi za siebie,
centrum stolicy, duże eleganckie mieszkanie. I wystrój wnętrza
też elegancki, bogaty. Tatuś - prywatny przedsiębiorca,
pracując przez jakiś czas w USA dorobił się tam renty. Miał
jakąś przypadłość przy pracy, nie wiem co, w każdym razie
napływ zielonej gotówki był stały.
Towarzystwo ze strony solenizantki doborowe.
Pretensjonalność i szpan. Wszystko pewnie prywatna inicjatywa -
młodzi ludzie przy dużych pieniądzach. Stroje amerykańskie,
dżinsowe, a jeśli jest coś bardziej amerykańskiego jak dżinsy,
to oni byli w to ubrani.
W ogóle Ameryka, amerykańskie, po amerykańsku, coca-cola i
dolar to motto tego wieczoru. Nie wspomnę już o menu, bo byłoby
to świństwem wobec gościnnej pani domu.
Butelka perfum w kształcie klozetu, plakatowy dolar z
podobizną właściciela mieszkania w miejsce Waszyngtona i te
płyty przywiezione stamtąd - powąchaj, jak one pachną, no
czujesz, one pachną, no jak?... one pachną Zachodem. Ach!
Wącham te płyty - to raczej stęchlizna. Na wszelki wypadek
nie komentuję. Wolę się nie przyznawać, że po prostu nie wiem,
jak rozpoznaje się ten "Zachodu zapach". A ten klozecik w
serwantce, te gołe baby na szklankach, dla mnie to odpustowa
tandeta, a dla nich to AMERYKA, to Zachód.
I kiedy patrzę na polskich turystów, szczególnie młodych,
którzy są tu po raz pierwszy, a skowyczących z zachwytu zanim
jeszcze zeszli z ostatniego stopnia lotowskiego samolotu,
widzę, że to całe zafascynowanie Zachodem bierze się, nie z
konfrontacji z tą drugą stroną medalu - ono ma początek już u
nas, w Polsce, w kraju.
To tam rzesze ludzi marzą, kombinują, dopłacają, aby tylko
wyjechać, zobaczyć ten "inny świat", a daj Boże, jeszcze
skorzystać, zarobić. I czy to będzie wyjazd służbowy,
kilkudniowa delegacja, stypendium czy dwutygodniowa wycieczka -
co by to nie było - jest to dla Polaka przywilej,
dobrodziejstwo, wyróżnienie i szansa. Niemal każdy tak to
traktuje, czy wie, co to jest ten Zachód, czy nie.
Bo jest legenda w narodzie. Jeden z drugim był i opowiadał,
ten i tamten nieprawdopodobnie się dorobił. Przeciekają zewsząd
fantastyczne plotki, informacje i wszystko to się składa na mit
Zachodu. Mit utarty i jakże popularny.
Niemal każdy Polaczek śni o Zachodzie, krainie wiecznej
szczęśliwości. Marzy mu się dobrobyt, wolność i beztroska. Jest
to męczący, uporczywy, lecz jakże urokliwy sen. A droga do
ziszczenia sennych marzeń jest trudna, bardzo trudna.
Kiedy wiosną 1981 roku podjęliśmy już ostatecznie tę naszą
wariacką decyzję wyjazdu, rozpoczęliśmy starania o paszport. A
był to okres pod względem polityczno-publicznym największej
odwilży, demokratyczny luz. Pootwierali granice - chcecie, to
jedźcie, oglądajcie.
Sceptycznie nastawiona do takich "odwilży", denerwowałam
się teraz jak diabli. To niemożliwe, krzyczały moje czarne
myśli, w tym kryje się jakiś podstęp. Nie wypuszczą nas, dwojga
pracujących ludzi razem z dzieckiem, a nie zamaskuję też, bo
jak, zaawansowanej ciąży.
- Dlaczego mają nie wypuścić? Tyle ludzi wyjeżdża, a ty
musisz zawsze histeryzować. Tak czy inaczej, próbować trzeba.
Andrzej był zawsze chłodniejszy w przewidywaniach, osądach.
W gruncie rzeczy chyba nie wierzył, że jestem zdecydowana na
ten desperacki krok. Pamiętał mnie z okresu poprzedniej ciąży i
wiedział, że miewałam zwariowane inicjatywy, jak nigdy w
normalnym stanie. A nawet teraz, gdyby nie to ostatnie
rozczarowanie, tak głupio i tak boleśnie stracona szansa na
uzyskanie wreszcie mieszkania, nigdy by pewnie nie zrodził się
pomysł wyjazdu. Psiocząc, klnąc i płacząc, siedzielibyśmy na
swoich śmieciach, w kraju. Ale mieszkania nie dali i pies ich
drapał, wypełniliśmy więc wnioski paszportowe.
Komenda MO była blisko mojej szkoły, toteż odpowiedzialne
zadanie złożenia papierów spadło na mnie. I mało, że
odpowiedzialne - niewykonalne. Kiedy dotarłam tam około godziny
jedenastej, nawet nie wpuszczono mnie do środka. Strzegącym
podwoi ludziom naiwnie perswadowałam, że mam do załatwienia
drobnostkę, chciałabym tylko położyć dwa małe arkusiki u
odpowiedniego funkcjonariusza na biurku. Złośliwy rechot był
odpowiedzią, po czym dosadnie mnie oświecono, że jeśli przyjdę
jutro o piątej rano, to też może już być za późno.
Wycofałam się więc jak zmyta. Niestety jutro z samego rana
Andrzej będzie musiał pofatygować się sam. Ale mój mąż to
niedowiarek. Pomyślał, że jak zwykle przesadzam i zjawił się
przed komendą dopiero około szóstej. I nie wiem, czy nie było
mu głupio, bo wyszło, że miałam rację i słusznie go
ostrzegałam. Okazało się oczywiście, że jest za późno,
społeczna lista oczekujących na złożenie wniosków paszportowych
zamknięta. I to był drugi stracony dzień.
Trzeciego dnia mój mąż zdążył. Załapał się na listę jako
numer 147, ale wyniknął problem tak zwanej weryfikacji nazwisk,
co oznaczało konieczność zgłaszania się do społeczników co dwie
godziny celem poświadczenia, że jest się nadal zainteresowanym,
że się czuwa albowiem tego wyjazdu na Zachód po prostu
cholernie się chce.
Do południa miał zgłaszać się Andrzej, potem urywając się
ze szkoły, ja. I tu znów mój szanowny małżonek nawalił, nie
zgłosił się na którąś ze zbiórek i kiedy przyszłam o swojej
godzinie, nasze nazwiska były już skreślone. Nie pomogły ni
wyjaśnienia, ni skrucha, ni jednoznaczne wyrażenie opinii, co
ja o takich społecznych listach i ich weryfikowaniu myślę.
Cóż było robić, jak mówią Paweł i Gaweł, następnego dnia
zaparliśmy się już oboje. Andrzej do południa praktycznie nie
pracował, non-stop warował przy społecznikach na wypadek, gdyby
zachciało im się wykrzyknąć nasze nazwisko. Potem ja wykradałam
się ze szkoły jak złodziej, narażając się na gniew srogiej
dyrektorki, to jedno. Musiałam też bardzo uważać, aby się nie
wydały moje wyjazdowe plany. Wolałam, by nie wiedziano w
szkole, co knuję.
Tego dnia nasza gorliwość i rzetelność starań zostały
nagrodzone. Późnym popołudniem stanęliśmy przed odpowiednim
funkcjonariuszem, który kosym okiem zerknął na papiery, po czym
rzucił je niedbale do przepastnego, ale już zapełnionego po
brzegi metalowego pudła.
Termin oczekiwania na decyzję - miesiąc, sześć tygodni.
Urzędnik uprzedził nas lojalnie, że może być opóźnienie. I
opóźnienie było. Czekaliśmy bez mała trzy miesiące. A
przyłaziliśmy tam, sprawdzaliśmy - a nuż coś drgnęło, aż do
znudzenia, naprawdę wiele razy. I zawsze taki sam dziki tłum,
ten sam zagęszczony nastrój oczekiwania, napięcia.
Lubiłam, stojąc na zewnątrz, obserwować wychodzących z
komendy "rozpatrzonych" już ludzi i po ich wyglądzie, ich
zachowaniu zgadywać, czy dostali paszport, czy nie. Widziało
się ludzi szczęśliwych i rozczarowanych, ludzi zrozpaczonych
lub złorzeczących.
Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci już nie tak młoda
pani, której wniosek o paszport został załatwiony pozytywnie.
Pani wybiegła z urzędu z impetem. Schody zaatakowała z dziką
furią, omal nie upadła, kilka razy niebezpiecznie się potknęła
i rozpychając niecierpliwie oblegający wyjście tłumek, cisnąc
do piersi paszport, histerycznie krzyczała:
- Wyrwać się z tego piekła! Nareszcie! Wyrwać się stąd!!!
Ewidentna była zatem reakcja eleganckiej pani. Już tu nie
wróci, o nie. Ale co za odwaga, a może desperacja, tak
reagować. Ja bym się bała, że mi jeszcze paszport odbiorą.
Zrobiłam się jakaś bojaźliwa. Kiedy nadszedł wreszcie dzień
naszych numerków, gdy mieliśmy poznać wydaną przez władzę wyrok-
decyzję, od rana zachodziłam w głowę, co zrobię z tym moim
nieszczęsnym, już dużym brzuchem. Wciągnąć się nie da - i po
co, idiotka, aż tyle przytyłam?... A może babcinym sposobem
obwiązać go do oporu jakimś bandażem lub taśmą? Tylko problem,
gdzie znaleźć ten deficytowy przecież artykuł? Chyba nie odważę
się tam pójść.
Wydawało mi się, ba, byłam przekonana, że ciążę muszę
zamaskować, ukryć. Coś mnie ostrzegało, straszyło - jeśli się
zorientują, że wyjeżdżamy tak familijnie, to na pewno się
domyślą, że uciekamy, wyjeżdżamy na stałe. A taki urzędnik,
wiadomo, bywa wszechmocny i zapadłe już "tak" jednym ruchem
nadgarstka może zmienić na "nie".
Co tam, do odważnych świat należy. Z braku laku stanęło na
najobszerniejszej sukience. Niech wygląda, że jestem taka
modna. Pietra miałam jednak solidnego.
Na okoliczność tak ważnej decyzji Andrzej wziął w pracy
wolny dzień. Pan milicjant długo szukał w szufladach, na mnie
nawet okiem nie rzucił. Z szuflady wyjął dwa paszporty. Chciał
tylko wiedzieć, ile dolarów mamy do dyspozycji, kazał podpisać
i cześć. Ach nie, jeszcze jedno pytanie zadał - na jak długo
wyjeżdżamy? Padła odpowiedź - dwa tygodnie.
Wychodząc z komendy, nie daliśmy poznać po sobie, jak
zostaliśmy załatwieni. Znaliśmy zabawę w obserwowanie petentów.
Andrzej schował paszporty do portfela, przybraliśmy miny
nijakie. I dopiero w samochodzie zaparkowanym dosyć daleko
daliśmy upust naszemu szczęściu, radości. Ściskaliśmy się jak
wariaci, bez końca wertowaliśmy tę naszą przepustkę do
wolności, do nowego życia. Chociaż pamiętam, że już wtedy
miałam jakieś mdławe odczucie, że kogoś oszukałam, nabrałam.
Nie chciałam jednak zastanawiać się nad tym. Przecież świat
stanął przed nami otworem...
Mój Boże, jakie to ode mnie odległe. Siedzę w paryskim
hotelu dla Polaków, zupełnie już wystygła moja zapomniana kawa.
Gdzie się podziały wszystkie tamte nadzieje, co zostało z
tamtych pięknych, obiecujących marzeń?... Ja, to przypadek
szczególny - moja osobista tragedia jednym cięciem przekreśliła
wszelkie marzenia, położyła się również cieniem na przyszłość.
Ale tam, przed komendą dzielnicową, jedną z wielu, stał
przecież tłum starających się o paszport tak jak my. W tym
okresie wyjechało z Polski tysiące, tysiące ludzi.
Czy im, jeśli już otrzymali to zezwolenie na wyjazd,
powiodło się lepiej? Czy, gdy znaleźli się wreszcie na
wymarzonym Zachodzie, są chociaż szczęśliwi?
Przyglądam się Polakom, których we Francji poznałam, z
którymi mam tu do czynienia. To zaledwie mała garstka i okres
obserwacji niezbyt długi, a ile jednak spotkałam
najprzeróżniejszych problemów, życiowych powikłań, dylematów,
nie mówiąc już o dramatach, o ludzkich klęskach.
Jak więc funkcjonuje ten przywilej, gdzie jest to
dobrodziejstwo bycia na Zachodzie?... Do diabła z nim!
Profesor głoduje - ma swój honor. Studenci, żeby nie
głodować, kradną.