MOJE POŻEGNANIE Z ADAMEM



Późny grudniowy wieczór. Za oknami złowieszcza czerń, ponury gwiżdżący, świdrujący mózg żałosny wicher napawający grozą i nie wytłumaczalnym lękiem. Strach, a potem panika - coś złego się dzieje, coś strasznego się stało. Niech przestanie! Przeczucie?

Świadomość nieszczęścia jest szybsza niż alarmująco dzwoniący telefon. Współlokatorzy Adama - Polacy nie znający słowa po francusku - błagają Andrzeja - z Adamem jest bardzo źle, dzwoń po pogotowie! Już wiem, że Adam umiera, ten przerażający o niego niepokój czułam przez cały dzień, gdy jego wyłączony telefon jęczał przeciągle i głucho. Już tylko potwierdzeniem było rzucane przez Andrzeja zawiadującym pogotowiem - to sprawa życia lub śmierci!

Jedziemy na złamanie karku. Adam mieszka w sąsiedniej mieścinie, dziesięć, piętnaście kilometrów od nas. Ja się modlę, by żył, gdy zajedziemy, Andrzej prosi Boga, by pogotowie było przed nami. Ja, mimo okrutnej pewności, że to już koniec, łudzę się, że chodzi o jakieś na przykład przedawkowane picie, Andrzej wie, że to serce i że bez natychmiastowej pomocy Adam jest stracony.

A pomoc pogotowia nie była natychmiastowa. Najpierw były sprawdzające, powątpiewające telefony. "Czy dzwoniono spod tego numeru?" - to do nas. "Czy tu jest osoba potrzebująca natychmiastowej pomocy? - to do mieszkania Adama, gdzie bezsilni Polacy usiłowali po polsku potwierdzić konieczność natychmiastowej interwencji. "Dlaczego osoba zagrożona śmiercią nie zgłasza się do telefonu, kto i w czyim imieniu wzywa pomoc w jakimś niezrozumiałym języku? - to do nas. Tu Andrzeja poniosło, opierniczył rozdzwonione towarzystwo. Pomogło. Ruszyli Adasiowi na ratunek. Trwało to jednak długo. Grzegorz - gość Adama - obliczył, że zdążył wypalić ponad pół paczki papierosów w oczekiwaniu przed domem. Nawet gdyby palił jednego papierosa po drugim, co było zrozumiałe, nie była to pomoc natychmiastowa.

Gdy zajechaliśmy pod dom, przed nami stały już dwie karetki. Puste, z otwartymi na oścież drzwiami. I było to jak oczekiwanie, nadzieja. Pobiegli po Adasia z noszami i zaraz go wyniosą, by w największym pośpiechu przetransportować do szpitala, gdzie podtrzymają zanikającą nitkę życia. Wbiegam na klatkę, otwarte drzwi do mieszkania, już z dołu dochodzi do mnie wielogłosowy, rozdzierający płacz.

W salonie ciemno od uniformów ludzi z pogotowia. Ktoś mnie popycha na kanapę, ktoś obejmuje mnie ramionami, jeden po drugim tłumaczą jak to na jakikolwiek ratunek tak czy inaczej byłoby za późno - zawał serca tak nagły, brutalny i rozległy, że nawet gdyby miał miejsce na stole operacyjnym jakakolwiek interwencja była bez szans.

Głosy na mnie napierają, dotyk innych parzy. Wszystko dochodzi do mnie z daleka, jak spoza czwartej witryny. Całe moje jestestwo jest porażone jednym przeogromnym, ostrym dźgnięciem. Jestem nie wypowiedzianą bezsilnością i bólem. Mózg pracuje na spowolnionych, wypaczonych obrotach. A Adaś tam leży - obojętny, nieobecny, bezsilny. Gdzie ode mnie odszedł kochany, otaczany opieką mój młodszy brat?! Czyjeś ręce zniewalają mnie, bym do niego nie pobiegła. Wezwany przez kogoś psychiatra - domokrążca wstrzykuje mi jakiś uspokajający zastrzyk. Pod tym pretekstem zamykają mnie w kuchni. Bym nie widziała, jak w czarnym worku wynoszą ciało Adasia. Nawet się z nim nie pożegnałam! Za oknami rozdzierająco wyje wiatr.

Moje pożegnanie z Adamem. Pamiętam jak mi otworzono jego ostemplowane przez policję mieszkanie, bym mogła je całkowicie opróżnić i zdać. Bagatela, cztery pokoje, kuchnia, po sufit zagospodarowana pakamera, wszystko kruche i cenne, bo Adaś był kolekcjonerem staroci, ozdobnego szkła, a ponadto zapalonym radioamatorem, majsterkowiczem, wędkarzem. Pojechaliśmy z Andrzejem z kartonowymi pudłami, by w przeciągu kilku godzin, jakie nam dano spakować i przewieźć do nas ten cały dobytek. Czas nagli, bo zimowy dzień jest krótki, a w mieszkaniu wyłączono już elektryczność.

Andrzej miał pomagać, szybko jednak z niezadowoleniem i jakimś niewytłumaczalnym bólem stwierdziłam, że zabiera się do adasiowych rzeczy, jakby nie było całego dorobku tutejszego jego życia, niechlujnie, bez należnej pieczołowitości, byle jak. Nie mogłam na to pozwolić, szybko odesłałam go do jakichś urzędów. Zostałam w pustym, mrocznym mieszkaniu sama. Nie potrafię do dziś wytłumaczyć, jakim cudem udało mi się wszystko starannie, selektywnie zapakować, zabezpieczyć. Czułam wręcz fizyczną obecność mego brata, który mnie wspomaga, kieruje niemal każdym mym ruchem - kontakt ze zmarłym? Późnym wieczorem, gdy z latarką lustrowałam ostatecznie opróżnione i wysprzątane mieszkanie, na jednym z pustych parapetów znalazłam ku memu najwyższemu zdziwieniu sto franków. Zapomniane, położone? Symbol, a może przesłanie?

Moje pożegnanie z Adamem. Przyszedł do mnie we śnie, gdy po raz pierwszy od siedmiu panicznie bezsennych nocy zapadłam w ciężki narkotyczny sen. Sen zaczął się niemal erotycznie. Jadę pociągiem, dzielę przedział z przystojnym, młodym mężczyzną. Zaczynamy filtrować, obejmować się, całować, cała sytuacja jest mi zdecydowanie miła. Nagle zmiana scenerii. Jestem nad brzegiem Wisły, rozpoznaję zakątek pod żelaznym mostem, jacyś ludzie wyciągają na piaszczystą łachę ciało topielca. Z przerażeniem rozpoznaję mojego znajomego z pociągu. Jest siny, odrażająco brzydki. Na to przybiega Adaś. Pełen energii, wigoru - jak zwykle. - Adaś - mówię, wskazując na topielca - przecież on jest ubrany w twoje najbardziej ulubione przez ciebie rzeczy, wszystko marki adidas. Twój dres, twój podkoszulek i buty? Rozdałeś wszystko! A mnie nic nie dałeś?! - Nic nie dostałaś, bo byłaś jak zwykle pijana - głos mego młodszego brata jest pełen bólu i wyrzutu. Z tym się budzę. Zmącone koszmarem myśli formułują się w pewnik - mój brat przyszedł do mnie, by mnie ostrzec. Przesłanie?

Moje pożegnanie z Adamem. To już dziesięć lat jak mnie opuścił, a ja wciąż nie pożegnałam się z nim na zawsze. Żyje w mojej pamięci, w moim sercu wciąż bardzo serdecznie i czule. Wierzę, że na mnie czeka. Jeśli to prawda, że ktoś bliski w ostatniej godzinie życia przychodzi nam towarzyszyć, dla mnie będzie to właśnie on, który mi wyjdzie naprzeciw. A teraz rozpamietuję wszystkie nasze wspólnie przeżyte szczęśliwe, jak i trudne chwile. Może dlatego, że za oknami złowieszczo wyje wiatr...